Główną rozgrywającą na tunezyjskiej finansowej szachownicy była Leila Ben Ali, druga żona prezydenta, była fryzjerka, oraz jej bracia i bratanek. Nie tylko mieli majątek, ale i bezwzględnie wykorzystywali wszystkie pojawiające się okazje zarobienia pieniędzy.
Zdarzało się, że otwarcie kradli, jak wówczas, gdy spodobał im się jacht francuskiego biznesmena. Sama Leila przejdzie do historii jako wyjątkowo sprytna bizneswoman, która w drodze na lotnisko zdołała zapakować półtorej tony zdeponowanego w banku centralnym złota, które wywiozła z kraju. Według kursu z dnia, w którym doszło do tej operacji, sztabki były warte przynajmniej 70 mln dol.
Bank centralny natychmiast po tym, gdy informacja ujrzała światło dzienne, wydał oświadczenie, że ani jedna uncja złota z rezerw państwowych nie opuściła tego dnia skarbca. W dokumencie jednak nie ujawniono, że złoto Ben Alich do rezerw wliczane nie było.
Pani Ben Ali spieszyła się jednak na tyle, że nie zdążyła zapakować całej biżuterii, która pozostała w sejfach rezydencji prezydenckiej. Stacje telewizyjne pokazywały z lubością kolie i diademy. Już nie należą do pani prezydentowej, zostaną sprzedane na aukcjach i dopiero wtedy będzie można poznać ich prawdziwą wartość.
Leila Ben Ali bardzo lubiła, kiedy Tunezyjczycy nazywali ich, na wzór Stanów Zjednoczonych, „pierwszą rodziną". Udawało się to publicznie, bo do „rodziny" należała większość tunezyjskich mediów. Częściej, już nieoficjalnie, mówiono o nich „mafia", co ze względu na styl egzekwowania ich woli pasowało bardziej.
Samą Leilę nazywano „królową Kartaginy", chociaż też bardziej pasuje do niej „druga Imelda Marcos", od żony prezydenta Filipin, która zasłynęła z gigantycznych kolekcji ubiorów i obuwia. Naturalnie tak samo jak Imelda Marcos dla utrzymania wizerunku Leila Ben Ali przewodniczyła niezliczonym stowarzyszeniom i fundacjom charytatywnym, przez które rocznie przepływały grube miliardy dolarów.