Takim biednym, załamanym i chorym jest dziś światowa gospodarka. Nic dziwnego, że każde kolejne nieszczęście, które na nią spada, powoduje natychmiast potężne zaniepokojenie i groźbę ogromnych kłopotów.
W marcu niespodziewany cios spadł ze strony natury. Tsunami w Japonii było rzeczywiście jedną z największych katastrof naturalnych ostatnich dziesięcioleci. Ale w normalnych czasach nie wywołałoby takich obaw jak obecnie. Kiedy kilkanaście lat temu zatrzęsła się ziemia w Kobe, w ślad za tym spadły indeksy giełdowe. Ale już po kwartale stało się jasne, że Japonia poradziła sobie z kryzysem, produkcja znów wzrosła, ruszyła błyskawiczna odbudowa zniszczonej infrastruktury, na giełdy powrócił optymizm.
Dziś wszystko to wygląda jednak zupełnie inaczej. Przede wszystkim dlatego, że Japonia jeszcze przed wybuchem światowej recesji tkwiła w gospodarczej stagnacji, a jej dług publiczny wzrósł do niebotycznego poziomu 220 proc. PKB. Ostre zahamowanie produkcji związane głównie z niesprawnym działaniem systemu energetycznego zbiega się więc z przedzawałową sytuacją finansów publicznych – i to właśnie wtedy, gdy publiczne wydatki na odbudowę są niezbędne dla szybkiej poprawy sytuacji.
Tsunami uruchomiło kryzysowy mechanizm, którego skutki dla Japonii i świata są dziś jeszcze trudne do oceny. Ale prawdziwą przyczyną tego, że konsekwencje mogą być dziś tak ogromne, są lata narastania gigantycznego zadłużenia.