Rząd szykuje się do zamykania luki podatkowej, przez którą – jak podkreśla – dzisiaj mocno cierpią finanse publiczne. Brakuje pieniędzy m.in. na spełnienie obietnic wyborczych, takich jak obniżenie wieku emerytalnego czy nawet program 500+.
Chodzi o kwoty niebagatelne. Jak wyliczył minister finansów Paweł Szałamacha, z podatków VAT, CIT czy akcyzy brakuje nawet 60 mld zł. Z kolei Państwowa Inspekcja Pracy oszacowała, że bez umów pracuje ok. 600 tys. osób, przez co państwo traci ok. 10 mld zł rocznie z podatków i składek. Z opracowań dla Banku Światowego wynika, że cała luka podatkowa może wynosić nawet 170–180 mld zł.
Nikt nie ma wątpliwości, że tę lukę trzeba ograniczać, państwo musi pilnować, by podatnicy wypełniali swoje obowiązki. Byle tylko takie dbanie o budżetowe interesy nie przerodziło się w nadmierny fiskalizm.
– Zbyt wysokie opodatkowanie spowalnia tempo rozwoju gospodarczego – zauważa Janusz Jankowiak, główny ekonomista Polskiej Rady Biznesu. – Stany Zjednoczone, gdzie poziom opodatkowania jest znacznie niższy niż w zachodniej Europie, mają większy potencjał rozwojowy. Zachodnia Europa zaś boryka się z coraz większymi problemami strukturalnymi – dodaje. Dodajmy, że w USA ok. 33 proc. gospodarki „przechodzi" przez publiczne ręce (chodzi o dochody państwa w stosunku do PKB), w 11 krajach starej UE – prawie 47 proc. – Zgodnie z tzw. krzywą Laffera wzrost poziomu opodatkowania do pewnego momentu nie wpływa negatywnie na skalę działalności gospodarczej, więc nie każda „podwyżka" danin jest z gruntu zła i katastrofalna dla gospodarki – analizuje prof. Cezary Wójcik z SGH. – Choć po przekroczeniu pewnego poziomu fiskalizm oczywiście przeszkadza gospodarce – dodaje.
Problem w tym, że trudno stwierdzić, gdzie jest ten punkt przegięcia; nie ma jednej prostej liczby, która byłaby uniwersalna dla wszystkich. – Myślę jednak, że w przypadku Polski taki bezpieczny poziom oscylowałby gdzieś trochę poniżej średniej UE – uważa Jankowiak.