Dziś trudno jeszcze ocenić, w jakim stopniu przedsiębiorstwa, które ucierpiały w wyniku rosyjsko-ukraińskiej wojny gazowej, zmuszone przez konflikt do wstrzymania bądź ograniczenia produkcji będą mogły uzyskać zadośćuczynienie finansowe.
Dotychczasowe polskie doświadczenia w tym względzie pokazują, że sprawa jest skomplikowana. Wywalczenie odszkodowania przez nasze zakłady azotowe, Anwil czy PKN Orlen okazało się niemożliwe np. cztery lata temu, gdy ograniczono im dostawy gazu z powodu sporu między Białorusią a rosyjskim Gazpromem. Polskie spółki starały się łącznie o 20 mln zł odszkodowania.
Podobnych przykładów jest więcej. Nie zraziło to jednak firmy Emfesz z Węgier, drugiego pod względem wielkości importera gazu w tym kraju, która zaskarżyła w piątek w sądzie Unii Europejskiej w Luksemburgu Ukrainę i spółkę Naftogaz za „niewywiązywanie się z umów tranzytowych”. W uzasadnieniu Emfesz podała, że poniosła milionowe straty z powodu wstrzymanych dostaw. Według ukraińskiej agencji UNIAN właścicielem firmy jest Dmytro Firtasz, współwłaściciel spółki RosUkrEnergo pośredniczącej w sprzedaży rosyjskiego gazu na Ukrainę.
Podobne sprawy trudno jednak wygrać. Jeden z ekspertów rynku gazowego wyjaśnia to na przykładzie: – Kontrakt rosyjsko-polski jest np. tak skonstruowany, że PGNiG może odebrać w jednym miesiącu mniej gazu, niż wynikałoby to z harmonogramu, a w kolejnym nieco więcej, i tym samym wyrównać zakupioną ilość. Podobne możliwości ma rosyjski Gazprom w zakresie dostaw – mówi.
Gdyby takie wyrównanie dostaw nie nastąpiło, PGNiG ma prawo oczekiwać rekompensaty, ale musi też udowodnić, że z tego tytułu poniósł wymierne straty. Firma musiałaby przekonać stronę rosyjską, że sama musiała np. wypłacić odszkodowania tym klientom, wobec których nie wywiązała się z umowy.