Elegancki, wodoszczelny, z wmontowanym skanerem na tęczówkę – tak o najnowszym dziecku technologicznego giganta mówiono na jego premierze, nieco ponad dwa miesiące temu. Kłopoty biznesowego cacka rozpoczęły się niecały tydzień po wprowadzeniu na rynki. Jeden z koreańskich użytkowników doniósł, że telefon stanął w płomieniach tuż po podłączeniu go do ładowarki.
Na początku września, w odpowiedzi na mnożące się incydenty tego typu, Samsung ogłosił wycofanie 2,5 mln egzemplarzy Galaxy Note 7 z rynku i zastąpienia ich nowymi. To jednak nie uratowało marki Note, a kolejna awaria smartfona, tym razem na pokładzie samolotu, odbiła się na świecie szerokim echem.
We wtorek Samsung ogłosił więc definitywny koniec produkcji Galaxy Note 7, a użytkownikom feralnego modelu polecił wyłączenie telefonów na czas wewnętrznego „śledztwa", mającego ustalić przyczynę wybuchów baterii. Giełda w Seulu zareagowała we wtorek na te rewelacje 8-proc. spadkiem wyceny akcji Samsunga.
Dzień po tym, jak Koreańczycy ogłosili oficjalny koniec modelu Note 7, największy producent smartfonów na świecie zrewidował również prognozę zysku na trzeci kwartał. Zamiast 7 miliardów dolarów ma zarobić 4,7 mld dol., a więc aż o jedną trzecią mniej. W reakcji na te doniesienia kurs akcji spadł w środę o dalsze 0,65 proc.
W trakcie całego cyklu życia produktu koreańska firma planowała sprzedać 19 mln egzemplarzy Note 7, a wartość przychodów z tego tytułu szacowana była na 17 miliardów dolarów. Będzie to więc jedna z najbardziej kosztownych operacji wycofania produktu z obrotu na rynku technologicznym.