W większości rozwiniętych krajów kolej od dawna jest ciekawą alternatywą jazdy samochodem. Pociągiem można podróżować bardziej komfortowo, bezpieczniej i – co ważne – szybciej dostać się do celu. Problem w tym, że żadna z tych zalet nie odnosi się do Polski.
A szanse, że sytuacja znacząco się poprawi w niedalekiej przyszłości, są właściwie zerowe. Piszemy dziś o problemach kolejarzy z wydawaniem unijnych funduszy. Z naszej analizy wynika, że w tym roku Polska wykorzystała niespełna 100 mln zł dotacji z Brukseli na inwestycje w nowe tory. Inwestycje na drogach pochłonęły w tym czasie kwotę niemal 60-krotnie (sic!) wyższą.
Szefowie spółki PKP PLK, odpowiedzialnej za stan infrastruktury kolejowej, bronią się, że problemy są wynikiem zaniechań z przeszłości, których nadrobienie jest poza ich zasięgiem. Wskazują na mierne przygotowanie inwestycji czy problemy ze znalezieniem wykonawców. Szukając usprawiedliwień, nie można jednak stracić z oczu problemu najważniejszego – brak inwestycji na torach nie jest wyłącznie problemem ich zarządcy. Sprawia to, że bezsensowne stają się choćby zakupy nowoczesnego taboru. Po co szybkie (i drogie) pociągi, skoro i tak nie będą mogły szybko jeździć?
Stan polskich torów można też uznać za porażkę w kontekście przygotowań do Euro 2012. Od chwili przyznania nam prawa organizacji tej imprezy rządzący za punkt honoru postawili sobie wybudowanie tysięcy kilometrów szybkich dróg. I polegli. „Szybkie tory” tak nie elektryzują, więc o nich zapomniano. A szansa na skok infrastrukturalny przechodzi nam koło nosa. Szkoda.