Piątkowy skok cen akcji firm chemicznych przypomniał mi o rozmowie sprzed kilkunastu miesięcy. Jeden z moich znajomych, okazjonalnie grający na giełdzie, pełen zapału opowiadał mi o swoim najnowszym odkryciu – akcjach tarnowskich Azotów. Twierdził, że spółka jest niedowartościowana, niedoceniana przez inwestorów i na pewno zarobi na tej inwestycji. Zachęcał, bym po powrocie do domu, w wolnej chwili, popatrzył na spółkę, na jej wskaźniki i perspektywy.
Po kilku miesiącach, przy którymś z ponownych spotkań, w rozmowie powrócił do Azotów. Nadal miał akcje i był bardzo zadowolony z wyboru. Co więcej, nadal miał „bycze” podejście do papierów spółki. Choć tym razem chłodziłem jego optymizm, twierdząc, że aktualna sytuacja w krajach strefy euro nie sprzyja zwyżkom, dziś muszę przyznać, że miał nosa.
Azoty to drugi po Synthosie główny motor wzrostu wartości indeksu WIG-Chemia w ostatnich 23 miesiącach. Indeks od dna wywołanej przez światowy kryzys finansowy bessy, czyli od 18 lutego 2008 roku, zyskał ponad 300 proc. W tym samym czasie WIG20 wzrósł trzykrotnie mniej.
Piątkowy boom na akcje spółek chemicznych tłumaczony jest na wiele sposobów. Za główną przyczynę uważa się ciepłe słowa, jakie na ich temat znalazły się w raporcie Domu Maklerskiego BZ WBK. To one miały być katalizatorem wzrostu. W to mogę uwierzyć. Za to tłumaczenie skoku kursów rosnącymi cenami żywności i zbóż, które mają pociągnąć w górę ceny nawozów, przyjmuję z rozbawieniem. Te ceny rosną już od jakiegoś czasu.
Zastanawiam się, jaki wpływ na ceny akcji miała piątkowa informacja o tym, że Skarb Państwa zakończył bez rozstrzygnięcia przetarg na sprzedaż akcji Polic i Puław. Gdyby nie opublikowany w sobotnim „Parkiecie” wywiad z wiceministrem skarbu na temat prywatyzacji sektora chemicznego, piątkową informację uznałbym za kolejny zły sygnał dotyczący przyszłości firm chemicznych. Po wywiadzie mam cień nadziei, że trwający latami proces, którego założenia zmieniały się co kilka chwil, może się wreszcie skończyć.