Reportaż Jerzego Haszczyńskiego ze Strefy Gazy

Strefa Gazy to coś pośredniego między krajem rozwiniętym a krajem Trzeciego Świata. Takie w pół drogi

Publikacja: 19.11.2012 07:34

Ahmed Rezek, pierwszy skater Gazy, czasem odważy się przejechać po ulicach, na których nie obowiązuj

Ahmed Rezek, pierwszy skater Gazy, czasem odważy się przejechać po ulicach, na których nie obowiązuje zbyt wiele reguł

Foto: Fotorzepa, Kuba Kamiński

Reportaż z archiwum tygodnika "Plus Minus" z 2010 r.

Obok portu rybackiego, w którego wodach kutry przedzierają się między resztkami wypatroszonych ryb i wszelakiego rodzaju opakowaniami, dwa kilometry od rury, którą do morza spływają odchody kilkuset tysięcy mieszkańców Gazy, jest Shelehat Resort. Kawałek piaszczystej plaży z plastikowymi parasolami oraz – jeszcze bardziej niezwykły widok – w miarę równo przystrzyżony trawnik, na którym biwakują bogate rodziny. Niedługo będą tu jeszcze luksusowa restauracja, szkielet budynku już powstał, i drogie bungalowy przerabiane ze starych małych pawilonów.

To ma być kolejna oaza dla palestyńskich elit ze Strefy Gazy, przynajmniej dla tych zapatrzonych we wzory zachodnie. Mają już klub jeździecki, trochę restauracji. A także Crazy Water Park, w którym rozegrała się pierwsza bitwa o rozrywkę. O to, na jaki sposób spędzania wolnego czasu jest się skłonny zgodzić Hamas.

Crazy Water Park to kompleks gastronomiczno-rozrywkowy, w którym można spędzić czas w otoczeniu innych bogatych ludzi, pijąc kawę podaną w filiżance postawionej na papierowej podstawce reklamującej pięciogwiazdkowy hotel w izraelskim Ejlacie, jedząc, paląc fajkę wodną, a nawet kąpiąc się w niewielkim basenie z czystą wodą.

Kompleks ponownie otwarto po 25 dniach niepewności i odbudowy zniszczeń. Pod koniec października po dwóch słownych ostrzeżeniach od ludzi Hamasu przyszło ostrzeżenie poważniejsze. W kompleksie podłożono w kilku miejscach ogień, dym był taki, że widać go było w centrum Gazy, kilka kilometrów stąd. Spłonął przede wszystkim pawilonik, w którym przygotowuje się dla gości fajki wodne. Bo o szisze poszło w tej bitwie, a ściślej o kobiety, które je tutaj razem z mężczyznami paliły.

– W sprawie toczy się dochodzenie, nie wiem, kto podpalił – zapewnia hamasowski wiceminister spraw zagranicznych Ahmed Jusef. – Ale rzeczywiście w sprawie palenia sziszy jesteśmy konserwatywni, choć niczego nie zakazujemy. To palestyńskie społeczeństwo w Gazie nie akceptuje kobiet palących fajki wodne czy papierosy. Paląca kobieta może się stać obiektem ataku. My chcemy chronić kobiety przed takimi atakami i chcemy, by ich czysty, piękny wizerunek nie był zagrożony.

Zresztą, dodaje, nawet w Ameryce są restrykcje: – Mieszkałem na Florydzie i widziałem, że nawet Miami Beach jest podzielona. Jest plaża dla gejów i lesbijek, jest dla rodzin. My dzielimy inaczej: jedno dla kobiet, drugie dla mężczyzn.

W półtoramilionowej Strefie Gazy od ponad trzech lat niepodzielnie rządzi radykalny Hamas. Wygrał wybory, przez chwilę się wydawało, że może się dzielić władzą z bardziej umiarkowanym Fatahem, ale skończyło się na walkach Palestyńczyków z Palestyńczykami. Hamas wygrał, ma premiera Ismaila Haniję i ma ministrów, z którymi Zachód nie zamierza rozmawiać, ma policję, oddziały zbrojne, przedsiębiorstwa, sklepy. Ma tu prawie wszystko.

Moim przewodnikiem w świecie bojkotowanych przez Zachód radykałów jest czterdziestokilkuletni Ahmed. Urzędnik średniego szczebla, samozwańczy PR-owiec Hamasu. Ubrany w zachodnim stylu. – Jaser Arafat to także dla nas legenda. Jego błąd: rozpoczął tzw. rozmowy pokojowe z Izraelem, a to rozmowy o niczym – zaznacza na początku.

I co pewien czas wygłasza, że Mahmud Abbas, następca Arafata, obecny lider Fatahu i prezydent Autonomii Palestyńskiej mający władzę tylko na Zachodnim Brzegu Jordanu, to zdrajca na usługach Izraelczyków. Ahmed miał podobne doświadczenia i z Fatahem, i z Izraelczykami. I jedni, i drudzy wsadzali go do więzienia al Saraj w Gazie. Nawet do tej samej celi numer 15. I za to samo. Że jest człowiekiem Hamasu.

Ahmed nie lubi określania Strefy Gazy mianem Hamastanu, co częste w zachodniej prasie: – Pewnie myślicie, że my tu śpimy na ziemi z wielbłądami, z kałasznikowem pod głową. Byliśmy przez was popychani do demokracji, do wyborów, a jak je wygraliśmy, to jesteśmy nazywani terrorystami. To nie fair.

Przez telefon komórkowy próbuje zorganizować jakieś spotkania. Z Haniją nie da się porozmawiać, ale z wiceministrem spraw zagranicznych Ahmedem Jusefem tak, tylko nie wiadomo kiedy.

Następnego dnia się udaje. Ledwie znaleźliśmy się z fotoreporterem w budynku hamasowskiego resortu dyplomacji, a już w windzie upychamy się koło siwego niewysokiego pana z bródką. Salam, salam. To właśnie wiceminister, któremu towarzyszy zapatrzona w niego drobna pomarszczona włoska dziennikarka z portalu internetowego, mieszkająca w Gazie od dziesięciu lat. Uwielbia rozmawiać z doktorem Jusefem. Ma już cały zeszyt zapisany jego wypowiedziami, ale chętnie przysłucha się temu, o co ja będę pytał.

Pytam, czy rozmawiam z terrorystą. – Jaki ze mnie terrorysta? Wiele lat mieszkałem w Ameryce i prowadziłem tam działalność naukową, nikt mnie tam tak nie nazywał. Hamas nie ma nic wspólnego z terroryzmem. Jesteśmy bojownikami o wolność. A walczymy wszystkim środkami, jakie mamy.

Po zakończeniu rozmowy, której znaczna część dotyczyła oskarżeń o terroryzm i odmowy Hamasu uznania państwa izraelskiego, Ahmed Jusef podsumowuje: – Polska to obok Niemiec największy sojusznik Izraela w Unii Europejskiej. I jeszcze ta, no, Republika Czeska.

– Depresja, poczucie zamknięcia. I wielkie marzenie, by być wolnym, móc wyjść i wrócić, kiedy się chce. Nie być pod ciągłą kontrolą Izraelczyków. Nie obawiać się, czy dziś nie jest dniem ostatnim, bo na głowę spadnie izraelska rakieta – opisuje psychikę młodych Palestyńczyków z Gazy Ahmed Abu Naser, pseudonim Tarzan, idol miejscowej młodzieży, 22-latek, który wraz z bliźniakiem Mohamedem realizuje różnorodne projekty artystyczne. Malują obrazy pełne skłębionych ciał, tworzą plakaty, które wyglądają jak reklamy amerykańskich filmów przygodowych o tytułach będących nazwami izraelskich operacji wojskowych skierowanych przeciwko Palestyńczykom („Płynny ołów”, „Drewniana noga” czy „Wiosna młodości”). I nakręcili pierwszy krótkometrażowy film, w którym sami zagrali. Marzy im się powstanie Gazawood, palestyńskiego Hollywoodu. Choć z burzą kręconych czarnych włosów, zalotnymi bródkami bez wąsów wyglądają raczej jak gwiazdorzy kina indyjskiego.

Ahmed mówi, że tu traci się mnóstwo czasu i energii na rzeczy, które dla Europejczyków są ogólnie dostępne. Nie ma odpowiednich farb, pędzli. Kamery dobrej jakości są dwie czy trzy, dlatego ich wypożyczenie to wielki wydatek. I najważniejsze: nie ma ludzi, od których można by się uczyć.

Plakaty braci Naserów są pełne krwi, krótkometrażowy film, na którego premierę Izraelczycy nie puścili ich do Ramalli na Zachodnim Brzegu Jordanu, też jest o zabijaniu. Czy Izraelczycy są wrogami na wieki? Ahmed, zanim odpowie, zastanawia się chwilę. Przy stoliku obok w kawiarni lubianej przez artystów i studentów z sąsiadującego z nią Uniwersytetu al Aksa słychać kłótnię, a w oddali spokojny śpiew i dźwięk lutni arabskiej: – To nie Izraelczycy są wrogami. Nasi krewni, znajomi ze starszego trochę pokolenia poznawali ich, zaprzyjaźniali się czasem, gdy jeszcze mogli jeździć do pracy do Izraela. To izraelski rząd, który nas przedstawia jak wrogów, chce mieć nas za wrogów.

I ma.

– Strefa Gazy to coś pośredniego między krajem rozwiniętym a krajem rozwijającym się czy Trzeciego Świata. Takie w pół drogi – mówi doktor Jusef Musa, 57-letni lekarz, dyrektor Union of Health Work Committees, największej organizacji pozarządowej w Strefie. Jego zdaniem poziom bezrobocia może sięgać nawet 60 procent, a 45 procent to ludzie, którzy muszą żyć za równowartość maksymalnie dwóch dolarów dziennie. – I tacy ludzie, bez zapewnionych podstawowych potrzeb, bez bezpieczeństwa, bez szans na rozwój i spełnienie, nie czują wielkiej różnicy między tym, czy są żywi czy martwi. Dlatego łatwiej im przychodzi umierać. Niby nie ma wojny, ale lont się tli i w każdej chwili może dojść do eksplozji.

Obok tej biedoty żyje spora grupa Palestyńczyków przyzwyczajonych do wysokiego standardu, do dwustumetrowych mieszkań czy jeszcze większych domów, do niezłych pensji. To ci z Gazy – kraju rozwiniętego. Nie tylko bogaci kupcy czy królowie przemytu, nie tylko bywalcy Crazy Water Park i podobnych miejsc. Także urzędnicy, nauczyciele, którzy zaczynając pracę, zarabiają ponad 500 dolarów miesięcznie, choć narzekają, bo kiedyś zarabiało się tu więcej. I było na co wydawać, a teraz nawet nowej markowej lodówki nie można kupić, są albo nowe, tandetne, przemycone tunelami z Egiptu, albo używane z Izraela. Wielu urzędników mianowanych w czasach Fatahu nie chodzi do pracy, bojkotują Hamas. Pieniądze przesyłają im na konto bankowe palestyńskie władze z Zachodniego Brzegu Jordanu, które dostają wsparcie finansowe z Zachodu i prozachodnich państw arabskich.

Organizacja doktora Musy pracuje i z biednymi, za których płaci zakład ubezpieczeń społecznych, i z bogatymi, którzy korzystają z usług prywatnych i zapewniają jej jedną czwartą finansów.

– Mówi się nam, że po wycofaniu pięć lat temu osadników żydowskich i po otwarciu granicy z Egiptem w Strefie jest lepiej. To jakieś bajki, nadal jesteśmy tu zamknięci – denerwuje się dr Musa, elegancki siwy pan w garniturze, i jako symbol tych rzekomych zmian przedstawia przygody z zakupioną przez Bank Światowy windą dla czteropiętrowego budynku szpitala prowadzonego przez jego organizację. Dużą windą, w której mieści się łóżko z pacjentem, niezbędną na oddziale, gdzie odbywają się operacje. Winda czekała 14 miesięcy w porcie w Aszdod, zanim ją Izraelczycy wpuścili. – To, że jednak pozwolili na wwiezienie, to i tak największy sukces negocjatora blisko-

wschodniego Tony’ego Blaira. Dlatego nazwaliśmy ją Tony – śmieje się. – Czy winda to broń masowego rażenia? Dlaczego trzeba ją było kontrolować przez ponad rok? To wszystko jest nie tylko okrutne, ale i nielogiczne. Bo ta szpitalna aparatura za grube tysiące dolarów, której Izraelczycy zabraniają wwozić do Gazy lub utrudniają jej ściąganie, nie pomaga w produkcji rakiet Kasam. One są proste i tanie w konstrukcji. I zazwyczaj nieskuteczne. Trudno uwierzyć, że Izraelczycy uważają rentgen za zagrożenie.

5Wczesnym popołudniem główna ulica Dżabalii, wielkiego obozu uchodźców graniczącego od północy z miastem Gaza, zapełnia się setkami nastoletnich uczennic. Kończą zajęcia w innym czasie niż ich koledzy w swoich męskich szkołach. Nie widać żadnej dziewczyny, która nie miałaby na głowie chusty, zazwyczaj białej. Mniej więcej co dziesiąta jest ubrana na czarno od stóp do głów, z twarzą zasłoniętą nikabem, spod którego widać tylko oczy.

W centrum Gazy część kobiet chodzi bez hidżabu, z gołą głową, ale jest to widok z każdym rokiem władzy Hamasu coraz rzadszy. Oficjalnie zakazu niby nie ma. – Ale zdjęcie na dyplomie uniwersyteckim musi być zrobione w chuście. Ja się nie poddam, nie założę i nie dostanę dyplomu – mówi 20-letnia studentka filologii angielskiej na Uniwersytecie al Azhar. Na uczelni są oddzielne budynki dla mężczyzn, oddzielne dla kobiet. Ale niektóre zajęcia, z braku nauczycieli, są wspólne.

Na jej wydziale z 70 studentek tylko sześć nie nosi hidżabów. – Wiele innych zwierza się, że też by tak chciały, ale rodziny im nie pozwalają. Bo to nie jest decyzja kobiety. A nawet liberalne rodziny ulegają naciskom sąsiadów.

Na tym małym terenie szybko przechodzi się z jednej rzeczywistości w drugą. Niewiele czasu trzeba, by z położonej w centrum Gazy kawiarni Mazaż (Nastrój), gdzie spotyka się artystów i kobiety bez chust na głowach (choć i tam są w mniejszości), trafić pod skromny sklepik spożywczy w Chan Junis. A spod niego na spotkanie z oddziałem brygady Izadina al Kasama, zbrojnego ramienia Hamasu.

Długi jest łańcuszek osób, dzięki którym tam trafimy. Osób, których twarz widzimy raz i nie wiemy, czego się po nich spodziewać. Zaczyna się od telefonu: „Dziś może dojść do spotkania z grupą”. Nie padają żadne nazwiska, żadne nazwy, bo mogliby je podsłuchać Izraelczycy. Pada jedynie kierunek: Chan Junis, 25 km na południe od Gazy. Dalsze instrukcje dostaje przez telefon kierowca przypadkowo złapanej taksówki. Pod wspomniany sklepik podjeżdża czarny samochód terenowy z przyciemnianymi szybami. Podwozi na przedmieście, gdzie z ciemności wyłaniają się pierwsze postaci w czarnych chustach na twarzy i z kałasznikowami w rękach.

Nastroju tajemniczości dodaje miejsce. Stary nieogrodzony cmentarz z niskimi prostymi grobami, oświetlony z jednej strony przez latarnię. Oddział zachowuje się, jakby przyszedł na konferencję prasową. Cierpliwie pozuje do zdjęć wśród nagrobków. Nie spogląda nerwowo w powietrze, choć dzień wcześniej, po dłuższej przerwie, izraelskie samoloty zrzuciły w tej części Strefy Gazy kilka rakiet. A potem dowódca z twarzą tak szczelnie zakrytą czerwoną arafatką, że tylko przez chwilę można było dostrzec jedno oko, świetną angielszczyzną prosi mnie o zadawanie pytań.

– Pogwałcono naszą godność narodową. Walczymy o wyzwolenie i wierzymy, że je osiągniemy. I wyciągnęliśmy wnioski z ostatniej wojny sprzed dwóch lat, jesteśmy lepiej przygotowani, mamy lepszą broń, nie tylko kałasznikowy. Naszą najważniejszą bronią jest zaś determinacja – odpowiada, stojąc na baczność. Nawet nie unika słowa „Izrael”, które wielu hamasowców zastępuje „syjonistycznym bytem” albo „syjonistycznym reżimem”. Mówi o szacunku dla innych narodowości i wyznawców innych religii, którym dobrze będzie w wymarzonym państwie islamskim, zapewnia o przywiązaniu do ideałów demokracji i praw człowieka. Brzmi to surrealistycznie w otoczeniu ściskających karabiny zamaskowanych mężczyzn, którzy wyglądają jak z izraelskiego plakatu o zagrożeniu islamskim terroryzmem.

Na swój temat wypowiada się oszczędnie. Nie podaje stopnia, nie mówiąc o imieniu. Ma rodzinę. Dzieci często go pytają, gdzie wychodzi po nocach, dlaczego ryzykuje. – Ale muszą z tym żyć. Może nawet mnie rozumieją. Ja dla moich trzech synów wymarzyłem zawody lekarzy i nauczycieli. To jednak dobre profesje na czas pokoju, może będą musieli być przede wszystkim bojownikami – dodaje.

Rozmowę przerywają co pewien czas okrzyki radości współtowarzyszy: – Barcelona strzeliła kolejnego gola Almerii! Jest 3:0, 5:0, a w końcu 8:0. Przez telefon komórkowy dostają najświeższe wiadomości z meczu ligi hiszpańskiej, który interesuje ich tak, jakby to palestyński zespół ze Strefy Gazy pokonywał klub izraelski.

Dowiaduję się, że oddział ćwiczy codziennie, lecz nie dowiaduję się gdzie. Ale chyba nie na cmentarzu. Pokaz dla polskiej prasy skończony. Na czekającym w Chan Junis taksówkarzu odwożący nas mężczyzna robi takie wrażenie, że po powrocie do Gazy nie targuje się jak zwykle o cenę. – Dajcie cokolwiek. No problem!

Od niedawna otwarta jest granica z Egiptem. Jedno przejście w Rafah, palestyńskie okno na świat. Nie dla wszystkich, bo trzeba mieć zaproszenie lub inne dokumenty na wyjazd. I nie dla samochodów, te dwukrotnie droższe niż w Europie przejawy bogactwa muszą pozostać w strefie, można się nimi rozbijać tylko na powierzchni 360 kilometrów kwadratowych.

Otwarcie granicy to zła informacja dla właścicieli kilkuset tuneli wykopanych pod granicą. Wiele nie działa, innym spadły obroty, o jeszcze innych niewiele wiadomo, ale zapewne nadal przemyca się przez nie broń.

– Tunele, jak kobiety, w środku wszystkie są takie same – żartuje Ahmed, samozwańczy PR-owiec Hamasu. Na zewnątrz też tak bardzo się nie różnią. Wzdłuż granicy z Egiptem, kilkadziesiąt metrów od egipskich posterunków, ciągną się rozstawione wśród piasków stelaże obciągnięte czarną folią. W środku – zazwyczaj obudowany deskami kilkunastometrowy szyb, a dalej już poziomy tunel, kiedyś wykorzystywany do szmuglu tylko w jedną stronę – do Strefy, teraz, gdy przejście w Rafah jest otwarte, używany w obie strony.

Dostępu do pasa pogranicznego podziurawionego setkami tuneli niby strzeże hamasowska policja, ale nie jest to żadna przeszkoda. Policjanci pomagają nam nawet załatwić wstęp do foliowych namiotów.

Dziś przez ten tunel do Egiptu powędrowały miejscowe gazańskie jajka, worek plastikowych chińskich talerzy, izraelskie prześcieradła i kostki mydła oraz paczka izraelskich banknotów nonszalancko zrzucona przez szefa w szyb. Z drugiej strony wydostały się wielkie baniaki z oliwą i cztery tylne klapy do renault 5, wszystkie używane, jedna jeszcze z francuską rejestracją.

Tunelem trafił do Strefy z Egiptu także lew, obecnie atrakcja malutkiego zoo pod Gazą. Podczas przeciągania pod ziemią zwierz się obudził i przestraszeni przemytnicy musieli zrobić mu dodatkowy zastrzyk usypiający. Teraz kręci się w kółko w klatce o powierzchni kilku metrów kwadratowych, obrzucany papierkami przez rozkrzyczane dzieci. Obok stoi wychudzony osiołek pomalowany farbą w paski, by wyglądał jak zebra, w co i tak nikt nie wierzy.

Strefa Gazy to nie jest miejsce dla obrońców praw zwierząt. W najważniejsze święto muzułmańskie Id al Adha (Święto Ofiar) krew zarzynanych młodych byczków i baranów spływa strumieniami po ulicach. W obozie uchodźców Rafah rytualnego zarzynania dokonuje się na ulicach. Obserwują to nawet małe dzieci, patrzą w oczy bykowi, gdy jeszcze jest żywy i ufny.

– Nie można przesadzać – mówi inżynier wykształcony w Europie. – Dla ludzi Zachodu to może być szok, ale tu jest taka tradycja, wszyscy od dziecka widzieliśmy tryskającą krew z podrzynanych gardeł byków i baranów. I jakoś żyjemy. Nie jesteśmy psychopatami.

Trudno uwierzyć w pokój na Bliskim Wschodzie, choć politycznie zaangażowani rozmówcy zapewniają, że oni oczywiście są za pokojem. Ale jeden warunek, który stawiają, jest nie do spełnienia ani dziś, ani w przyszłości: prawo powrotu uchodźców, ich dzieci i wnuków na terytorium Izraela. To oznaczałoby, że do ponadsiedmiomilionowego teraz kraju, w którym mieszka 6 milionów Żydów, miałoby trafić wiele milionów Palestyńczyków, w znacznej większości muzułmanów.

– Były tu i tysiące Żydów żyjących od wieków. Tacy mogą zostać, możemy im tu zapewnić byt, ale nie możemy przyjąć tych z Polski, Niemiec, Austrii, Rosji czy Ameryki – mówi Ahmed Jusef, hamasowski wiceminister. – Daliśmy im schronienie w naszym kraju, dlaczego odpłacają nam okupacją. Ukradli naszą ziemię. Żydzi polscy czy niemieccy mogą tu przyjeżdżać w celach religijnych, ale potem niech wracają do siebie.

Nie brzmi to pokojowo. Na dodatek, jak potwierdza Ahmed Jusef, Hamas nigdy nie uzna państwa żydowskiego. Na razie miałoby być „pokojowe współżycie nieuznających się państw, Izraela i Palestyny, tak jak między ChRL i Tajwanem”, ale celem jest duża „nasza Palestyna”, nawet 50-milionowa, z mniejszością żydowską składającą się tylko z Żydów mieszkających tu od pokoleń.

Doktor Jusef Musa, dyrektor Union of Health Work Committees, choć nie jest związany z Hamasem, ma podobne poglądy. Jak sobie wyobraża, że miliony ludzi, Arabów, głównie muzułmanów, znajdą się nagle na terenie Izraela? – Przecież w Australii pierwotni mieszkańcy to teraz niewielka społeczność, podobnie jest z Indianami w USA. Żydów było tu kiedyś maksymalnie kilkanaście procent. Dlaczego nie może być tak znowu? – pyta ze spokojem.

Jego rodzina pochodzi spod Tel Awiwu, on sam urodził się już w obozie uchodźców w Gazie. Raz, w 1972 roku, odwiedził wraz z ojcem dom rodzinny. Mieszkali tam Żydzi, którzy wyemigrowali z Jemenu. Nie wpuścili go do domu. Życzliwszy był strażnik, pokazał sad i pozwolił zrywać owoce. – Załadowaliśmy z ojcem cały bagażnik cytryn i pomarańczy. Dar z naszych drzew, uprzejmość na nasz koszt.

19-letni student Ahmed Rezek stara się nie przejmować tym, że przyszło mu żyć w takim miejscu. Znowu Ahmed, głównie Ahmedów tu spotykam. Ten słucha zachodniej muzyki i arabskiego rapu, ogląda pokazy breakdancerów i jeździ na deskorolce. Pierwszy skater Gazy czasem odważy się przejechać po ulicach, na których nie obowiązuje zbyt wiele reguł, poobijane samochody wymuszają pierwszeństwo i nieoczekiwanie hamują. Skater mija osiołki ciągnące wozy obładowane workami z warzywami oraz ryżem i jest mijany przez trzykołowe motorowery z przyczepami pełnymi towarów lub ludzi. Czasem wjedzie w drogę żółtej taksówce, mercedesowi jamnikowi z trzema rzędami foteli.

Główna ulica Gazy, Omara Muchtara, to kilka kilometrów sklepów, straganów, restauracyjek. Na manekinach wiszą i długie czarne stroje skromnych muzułmanek, do których zakłada się chusty i nikab, i damska bielizna. Po zmroku do gwaru samochodów, okrzyków sprzedawców i arabskiej muzyki dobiegającej ze stoisk z kopiowanymi płytami dołącza terkot generatorów prądu.

– Wszyscy wiedzą, że tu nie jest normalnie, także ci, którzy nie byli nigdy za granicą. Nie chodzi tylko o porównanie z Zachodem, ale i wieloma państwami arabskimi – mówi Ahmed Rezek, skarżąc się na brak kin czy kłopoty z kupieniem modnych wśród młodzieży butów czy spodni. Mają do wyboru tanie podróbki, które szybko się rozpadają, albo drogie artykuły z Izraela, niekoniecznie tych firm, które są najbardziej pożądane. O podobnych dylematach słyszeli dziennikarze zachodni od młodych Polaków w ostatniej dekadzie PRL. Także o poczuciu zamknięcia, marzeniach o wolności, zachodniej wizie i zaproszeniu.

Strefa Gazy to półtorej godziny spaceru wszerz, pół dnia wzdłuż. Z jednej strony morze, którego nie można przepłynąć, bo trzy mile od brzegu są izraelskie patrole, z pozostałych – granice Izraela i Egiptu, które otwierają się niechętnie lub wcale. Odlecieć też nie można.

Rozmowy z młodymi Palestyńczykami w Gazie, nie tylko zafascynowanymi skateboardem czy rapem, kończą się tak samo. Gdy już się ośmielą, wyznają, że marzą o emigracji. By wyjechać stąd jak najdalej.

Kiedyś Hamas zostanie tu sam.

Reportaż z archiwum tygodnika "Plus Minus" z 2010 r.

Obok portu rybackiego, w którego wodach kutry przedzierają się między resztkami wypatroszonych ryb i wszelakiego rodzaju opakowaniami, dwa kilometry od rury, którą do morza spływają odchody kilkuset tysięcy mieszkańców Gazy, jest Shelehat Resort. Kawałek piaszczystej plaży z plastikowymi parasolami oraz – jeszcze bardziej niezwykły widok – w miarę równo przystrzyżony trawnik, na którym biwakują bogate rodziny. Niedługo będą tu jeszcze luksusowa restauracja, szkielet budynku już powstał, i drogie bungalowy przerabiane ze starych małych pawilonów.

Pozostało 97% artykułu
Wydarzenia
RZECZo...: powiedzieli nam
Wydarzenia
Nie mogłem uwierzyć w to, co widzę
Wydarzenia
Polscy eksporterzy podbijają kolejne rynki. Przedsiębiorco, skorzystaj ze wsparcia w ekspansji zagranicznej!
Materiał Promocyjny
Jakie możliwości rozwoju ma Twój biznes za granicą? Poznaj krajowe programy, które wspierają rodzime marki
Wydarzenia
Żurek, bigos, gęś czy kaczka – w lokalach w całym kraju rusza Tydzień Kuchni Polskiej