Prezes Sacem: Stary Kontynent walczy o pieniądze

Musimy wygrać z lobbingiem Google'a. Brak dyrektywy o prawie autorskim może się przyczynić do politycznego rozpadu UE – mówi szef organizacji Sacem Jean-Noël Tronc.

Publikacja: 10.09.2018 21:00

Prezes Sacem: Stary Kontynent walczy o pieniądze

Foto: materiały prasowe

Rz: W środę, 12 września, wraca do Parlamentu Europejskiego głosowanie nad dyrektywą o prawie autorskim na jednolitym rynku cyfrowym. Pan przekonywał do poparcia tej dyrektywy nawet na Forum Ekonomicznym w Krynicy w ubiegłym tygodniu. Dlaczego jest to tak istotne?

Walczymy o uchwalenie tej dyrektywy przez Parlament Europejski, ponieważ oznacza ona dodatkowe dziesiątki milionów euro dla prasy i twórców w całej Europie, także w Polsce. Tymczasem umiejętnie rozkręcona przez Google'a kampania lobbingu informuje, że ta dyrektywa to zamach na wolność internetu. Musimy to odkłamywać.

Skąd mają wziąć się te dodatkowe pieniądze i o jakich sumach mówimy?

Dochody z praw autorskich, które pochodzą z artykułów prasowych, filmów i wszystkich treści udostępnianych przez europejskich twórców w internecie, na głównych platformach internetowych, szacowane są na 22 mld euro. Same prawa autorskie z mediów społecznościowych szacowane są na 4 mld euro, z czego większość przypada na Facebooka, reszta to Spotify etc. Chodzi o dziesiątki milionów euro dla wolnego rynku, o przychody z reklam, z subskrypcji i innych działalności w internecie.

Co oznacza taki udział w reklamie internetowej?

W przypadku Google'a mamy dość specyficzny problem, jego usługi są w zasadzie monopolem. Monopole szkodzą gospodarce, tworzą sytuacje bez wyjścia, od monopolisty nie można uciec. Twórcy nie mogą pójść gdzie indziej. Taki monopol ma jasny wymiar finansowy. Przekładając dominującą pozycję Google w internecie na pieniądze, ponad 95 proc. dochodów z reklamy w sieci jest w rękach Google'a. A walka toczy się o 30–40 proc. tych dochodów, które związane są z treściami chronionymi prawem autorskim, czyli artykułami dziennikarskimi, muzyką, zdjęciami, pracą twórców.

Polska Izba Wydawców Prasy twierdzi, że ta dyrektywa może zwiększyć przychody polskich mediów o połowę.

Stawka we Francji to 1,5 mld euro przychodów za reklamy online, ponad 90 proc. trafia do Facebooka i Google'a. Zakładamy więc, że ponad 50 mln euro mogłoby trafiać z tego do prasy. Podobnie w Polsce, do mediów mogłoby trafić dziesiątki milionów euro, właściciele praw autorskich, jak redakcje i twórcy, mieliby dużo silniejszą pozycję przy negocjowaniu opłat za korzystanie z ich treści przez internetowych gigantów.

Na czym polega problem współpracy z Google'em?

Problem polega na tym, że Google konsekwentnie odmawia uznania, że prasa i twórczość w istotny sposób przyczynia się do osiąganych przez niego dochodów. Mamy więc problem wolnego rynku, który Komisja Europejska próbuje rozwiązać dyrektywą.

Google oczywiście broni swoich interesów, pan krytykuje ich zachowanie.

Ich kampania to pokaz silnego lobbingu, który dla nas jest lekcją do odrobienia, jak zachowują się wielkie koncerny, gdy bronią swoich interesów. Google wpływa na organizacje pozarządowe, które alarmują, że dyrektywa oznacza cenzurę internetu czy Acta 2. To bardzo nośne hasło, tymczasem ta sprawa nie ma nic wspólnego z ACTA (międzynarodową umową handlową, do której miała przystąpić UE. Umowę oskarżano o chęć cenzurowania internetu). Ale taki przekaz dotarł do publicznej debaty.

W jaki sposób?

Wypowiedzi organizacji pozarządowych, finansowanych w dużej mierze przez Google'a, zgrabnie ukształtowały debatę publiczną tak, by wzbudzić przeświadczenie, że w dyrektywie tej chodzi o twórczość, kreatywność. To nieprawda, w tej dyrektywie chodzi o pieniądze.

Skąd te pieniądze się biorą?

Chodzi o to, jak zarabia Google. Dzięki jego wyszukiwarce, jeśli polski czytelnik szuka artykułu o  wypadku samochodowym, wpisuje hasło do wyszukiwarki i trafia na stronę internetową „Rzeczpospolitej". Ta wyświetla na swoich stronach reklamy, dostanie więc dochód, zależnie od liczby wyświetleń. Google twierdzi więc, że dzięki wyszukiwarce internauci trafiają na stronę redakcji i tak przyczynia się do dochodów prasy. Jest dokładnie na odwrót – jeśli dziennikarze nie pisaliby rzetelnych artykułów, usługa Google news nie miałaby czego wyświetlać. Ponieważ oni nie płacą dziennikarzom, a po prostu kontrolują sieć przez cały czas, korzystają z treści na waszej stronie internetowej i udostępniają je za darmo. „Rzeczpospolita", „Gazeta Wyborcza" i inne redakcje działają, bo inwestują pieniądze w pracę ludzi, biura, technologie, bez nich nie byłoby aktualnych i cennych artykułów, z których korzysta Google news.

W dyskusji się o tym nie mówi.

Bo lobbing jest bardzo efektywny. Google'owi udało się doprowadzić do nieporozumienia. Obywatele Unii Europejskiej są przekonani, że rozmawiamy o cenzurowaniu internetu. Tymczasem stawką dla Google'a i innych firm internetowych jest tylko i aż – zabezpieczenie ich wpływów. To oni mają najszybciej przyrastające przychody z reklam internetowych w Europie. I nigdy nie mają dosyć, to czysta chciwość.

Internauci oskarżają was o promowanie cenzury w sieci.

Cenzura może pochodzić właśnie z Google'a czy Facebooka, a nie od twórców. To już dzieje, gdy Hiszpania chciała wprowadzić prawo, by internetowi giganci dzielili się zyskami z reklam z twórcami, Google zagroził usunięciem wyników wyszukiwania ich stron z Google. Portale redakcji byłyby wtedy nie do znalezienia przez czytelników, a to mocno zmniejszyłoby ruch i przychody z reklam. Tak wygląda prawdziwa współczesna cenzura.

Jeszcze przed pierwszym głosowaniem nad tą dyrektywą odbyło się wiele demonstracji przeciw niej, także w Polsce.

Proszę zwrócić uwagę, jak zaskakująco niska była frekwencja na protestach. W Krakowie przyszło 35 osób, w Warszawie – 30, w Katowicach 25, w Łodzi – 6 osób! Nie lepiej w innych krajach, w Wiedniu 38, w Monachium 25, w Paryżu 15. Najwięcej, bo 100 – w Berlinie. Łącznie w całej Europie protestowało 447 osób. Czy to jest reakcja na prawdziwe oburzenie? Chodziło jedynie o to, by stworzyć fakt medialny.

Twierdzi pan, że intensywna kampania miała wywołać dezorientację europosłów?

Od czerwca posłowie PE otrzymali 40 tys. e-maili generowanych przez boty, które oskarżały ich o chęć cenzurowania internetu. Krążyły też fake newsy w mediach społecznościowych, że memy zostaną wyjęte spod prawa. Duża liczba tych e-maili została w rzeczywistości wysłana z USA. Ich lobbing polega na pracy wielu organizacji, które ze sobą współpracują i wszystkie mają tę samą agencję komunikacyjną. Budżet Google'a tylko na kampanię lobbingu wśród europarlamentarzystów wynosi 5,5 mln euro. Firmy amerykańskie próbują wpływać na europejskie prawodawstwo. Ta kampania jest świetnie zorganizowana, firmy mają mnóstwo pieniędzy, podają wiele przykładów, że niby działają w interesie artystów.

Więc co się zmieni jeśli ta regulacja przejdzie?

Jeśli dyrektywa zostanie zatwierdzona przez Parlament, państwa członkowskie będą miały rok na dostosowanie prawa krajowego.

Za odrzuceniem dyrektywy zagłosowało w lipcu 318 posłów, w tym całe 51-osobowe grono polskich europosłów.

Znaczenie Polski jest kluczowe. Wiele krajów Europy Wschodniej patrzy na Polskę, posłowie z Węgier, Czech, Rumunii głosowali za uchwaleniem tej dyrektywy i byli szalenie zdziwieni, gdy zorientowali się, jak głosowali Polacy. Oczywiście, w UE jest 28 państw członkowskich, ale to, jak będą głosowali polscy posłowie, jest absolutnie kluczowe. Jest ich 51, a w lipcu dyrektywa została odrzucona 40 głosami.

A co jeśli ta dyrektywa nie przejdzie?

Chcemy przekonać parlamentarzystów, by głosowali za jej uchwaleniem tej. Odrzucenie będzie oznaczało wygraną gigantów technologicznych i silne osłabienie Europy. Kolejne podejście zajmie nam co najmniej sześć lat pracy, bo wszystko trzeba będzie zaczynać od początku. Brak tej regulacji może nawet przyczynić się do politycznego rozpadu UE. Dyrektywa nie oznacza oznacza cenzury internetu – wprost przeciwnie, oznacza więcej pieniędzy i niezależności działania dla twórców. Broniąc naszych praw w sieci, nie osłabiamy demokracji, my walczymy o nią.

Jean-Noël Tronc, były dyrektor generalny Canal+ Poland, doradca polityczny ds. technologii i internetu b. premiera Francji Lionela Jospina. Dziś jest dyrektorem generalnym francuskiej organizacji Sacem i wiceprezesem organizacji Gesac, które łącznie reprezentują ponad 500 tys. europejskich twórców.

Rz: W środę, 12 września, wraca do Parlamentu Europejskiego głosowanie nad dyrektywą o prawie autorskim na jednolitym rynku cyfrowym. Pan przekonywał do poparcia tej dyrektywy nawet na Forum Ekonomicznym w Krynicy w ubiegłym tygodniu. Dlaczego jest to tak istotne?

Walczymy o uchwalenie tej dyrektywy przez Parlament Europejski, ponieważ oznacza ona dodatkowe dziesiątki milionów euro dla prasy i twórców w całej Europie, także w Polsce. Tymczasem umiejętnie rozkręcona przez Google'a kampania lobbingu informuje, że ta dyrektywa to zamach na wolność internetu. Musimy to odkłamywać.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację