Największy z największych

48 lat temu, 20 września 1969, Waldemar Baszanowski zdobył w Warszawie złoty medal Mistrzostw Świata w podnoszeniu ciężarów. Przypominamy tekst z kwietnia 2011

Aktualizacja: 20.09.2017 12:29 Publikacja: 20.09.2017 00:01

Waldemar Baszanowski, ur. 15 sierpnia 1935 roku w Grudziądzu. Dwukrotny mistrz olimpijski, pięciokro

Waldemar Baszanowski, ur. 15 sierpnia 1935 roku w Grudziądzu. Dwukrotny mistrz olimpijski, pięciokrotny mistrz świata, sześciokrotny mistrz Europy. 24 razy bił rekordy świata. W latach 1999 – 2008 kierował Europejską Federacją Podnoszenia Ciężarów

Foto: EAST NEWS

Zmarł Waldemar Baszanowski, jeden z najwspanialszych polskich sportowców. Miał 75 lat.

– Nie mogę sobie wyobrazić, że już nigdy go nie spotkam. Był moim bliskim kompanem olimpijskim. Nigdy nie zapomnę naszego startu  w Tokio, gdzie zdobyliśmy swoje pierwsze olimpijskie złote medale, i kolejnych igrzysk, w Meksyku, gdzie też wspólnie świętowaliśmy sukces –  wspomina Jerzy Kulej, dwukrotny mistrz olimpijski w boksie.  I od razu dodaje:  Waldek był wyjątkowy na każdym polu. Nie pił, nie palił. Nikt go nie widział, by się z kimś kłócił, zawsze stonowany, powściągliwy. Człowiek sukcesu, żaden polski sportowiec nie był przecież prezydentem europejskiej federacji. A Waldek był.

W 1972 roku na igrzyskach w Monachium, Waldek zajął czwarte miejsce. Najgorsze dla sportowca. Ja już byłem tam w roli komentatora. Kiedy spotkaliśmy się w windzie w wiosce olimpijskiej, powiedział: zazdroszczę ci, że nie startowałeś. Odpowiedziałem, że to ja jemu zazdroszczę, bo olimpijska forma jeszcze była i mógłbym dotrzeć do finału – kończy Kulej.

Złamany kręgosłup

Dwa i pół roku temu Waldemar Baszanowski miał wypadek. Na swojej działce pod Warszawą spadł z drzewa. Wszedł, by podciąć gałąź, pośliznął się i poleciał na głowę. Złamał kręgosłup, uszkodził rdzeń kręgowy. Operacja uratowała mu życie, ale nie postawiła na nogi. Wiedział, że nie odzyska nigdy sprawności, ale się nie poddawał.

– Nie mógł nawet jeździć na wózku inwalidzkim. Porażenie było zbyt poważne. Ruszał tylko rękami i głową. Większość czasu spędzał w pozycji leżącej w łóżku – mówi „Rz" Zygmunt Wasiela, prezes Polskiego Związku Podnoszenia Ciężarów.

– Ale ręce miał silne jak za dawnych czasów. Kiedy go odwiedzałem, siłowaliśmy się – mówi o Baszanowskim jego młodszy kolega Zygmunt Smalcerz, ostatni polski mistrz olimpijski, który teraz w Colorado Springs uczy podnosić ciężary Amerykanów.

Wielki mistrz odciął się jednak od ludzi, nie chciał pokazywać się na wózku, cierpiał w otoczeniu najbliższych. Nieżyjący Piotr Nurowski, prezes Polskiego Komitetu Olimpijskiego, głowił się, co ma robić, jak dotrzeć do Baszanowskiego ze słowami otuchy, jak stanąć przed nim twarzą w twarz w sytuacji, gdy mistrz nie życzył sobie takich wizyt.

– Nic nie zapowiadało tego, co się stało. Widziałem się z Waldkiem przed świętami, owszem, nie był w najlepszej kondycji psychicznej, pesymistycznie wypowiadał się o przyszłości, bo był już zmęczony chorobą, ale lekarze nie widzieli realnych zagrożeń – opowiada Wasiela.

– Ostatnie dni spędził na oddziale urologicznym szpitala przy ulicy Szaserów. W najbliższą środę miał mieć badania, a po nich wrócić do domu. Jeszcze w czwartek o 23 rozmawiał z nim lekarz. Później zasnął i już się nie obudził – powiedział „Rz" prezes PZPC.

Był jednym z największych siłaczy w historii tej dyscypliny. Według fachowego pisma „World Weightlifting" trzecim, najlepszym sztangistą wszech czasów, za legendarnym Turkiem Naimem Suleymanoglu i Węgrem Imre Foeldim. Ze sztangą zetknął się podczas odbywania służby wojskowej, ale regularne treningi zaczął dopiero z chwilą rozpoczęcia studiów na Akademii Wychowania Fizycznego w 1957 roku. Jego trenerem był dr Augustyn Dziedzic, to pod jego okiem osiągnął wszystkie największe sukcesy.

On sam twierdzi, że najbardziej ceni olimpijskie złoto z Tokio (1964). Losy zwycięstwa ważyły się wtedy do ostatniej chwili. Kiedy skończył,  najgroźniejsi rywale próbowali mu odebrać złoto. Najpierw sztangista Związku Radzieckiego Władymir Kapłunow, później starszy kolega z reprezentacji Marian Zieliński. Kapłunow nawet nie zdołał zarzucić ciężaru (167,5 kg) na klatkę piersiową, ale Zieliński walczył do końca, choć na sztandze było 170 kg.

Życie z zakrętami

Na pomoście Baszanowski był człowiekiem sukcesu, ale jego życie osobiste nie było usłane różami. Nie brakowało w nim tragedii i dramatów.

„10 lipca 1969 roku w miejscowości Zabostów Mały samochód prowadzony przez Baszanowskiego wpadł w poślizg i przewrócił się do rowu. Żona dwukrotnego mistrza olimpijskiego Anita zginęła na miejscu. Jego wraz z sześcioletnim synem Markiem przewieziono do szpitala powiatowego w Łowiczu". Ta krótka informacja agencyjna wstrząsnęła wtedy Polską.

Dziesięć tygodni po tragedii  na szosie, podczas rozgrywanych na warszawskim Torwarze mistrzostw świata i Europy Baszanowski pobił kilka rekordów świata, wygrał niezagrożony, a zachwycona publiczność zniosła go z pomostu na rękach.

– To był właśnie cały Waldek. Nieprawdopodobnie ambitny, nieludzko twardy i fenomenalnie utalentowany. A przy tym dusza człowiek i złota rączka. W akademiku potrafił naprawić wszystko, sam składał tranzystorowe radia. A później bił rekordy – wspomina Smalcerz.

Na jednej nodze

Rok 1976, 19 marca. Huk spadającego na pomost żelastwa w jednej z treningowych sal na Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie na Bielanach. Waldemar Baszanowski niedawno wrócił z Indonezji, gdzie pracował z kadrą tego kraju i prowadzi zajęcia przy głośnej muzyce. Wśród trenujących - mistrz świata juniorów kategorii superciężkiej Robert Skolimowski, po latach ojciec Kamili, mistrzyni olimpijskiej z Sydney (2000) w rzucie młotem.

Baszanowski pokazuje, jak należy wykonać prawidłowo rwanie, podrzut. W pewnym momencie staje na jednej nodze, robi przysiad z ciężką sztangą nad głową. To musi robić wrażenie na każdym. W drzwiach, w efektownym krótkim kożuszku stoi jego druga żona Krystyna (kilka lat później zmarła na raka).

Odjadą do domu dopiero po długim wywiadzie, którego wielki mistrz udzieli mi, młodemu reporterowi studenckiej rozgłośni z Lublina. Taki był zawsze, rozmawiał z każdym, nigdy się nie wywyższał.

Był synem przedwojennego podoficera artylerii Jana Baszanowskiego, który pokochał sport w szkole średniej w Kwidzynie. Biegał, uprawiał gimnastykę, o podnoszeniu ciężarów tylko czytał lub oglądał je w telewizji. Ale później, gdy już chwycił za sztangę, nie miał sobie równych na świecie.

Poza pomostem też był perfekcjonistą. Bardzo dobrze mówił po angielsku, świetnie sprawdził się w roli działacza, o czym najlepiej świadczy funkcja prezydenta Europejskiej Federacji Podnoszenia Ciężarów, którą sprawował przez wiele lat.

Kiedyś, gdy zapytano go, czy gdyby mógł raz jeszcze decydować o swoim życiu, też wybrałby ciężary, odpowiedział od razu: tak, bo miałem do tego smykałkę.

Wydarzenia
RZECZo...: powiedzieli nam
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Wydarzenia
Nie mogłem uwierzyć w to, co widzę
Wydarzenia
Polscy eksporterzy podbijają kolejne rynki. Przedsiębiorco, skorzystaj ze wsparcia w ekspansji zagranicznej!
Materiał Promocyjny
Jakie możliwości rozwoju ma Twój biznes za granicą? Poznaj krajowe programy, które wspierają rodzime marki
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Wydarzenia
Żurek, bigos, gęś czy kaczka – w lokalach w całym kraju rusza Tydzień Kuchni Polskiej