Nie ściskał cesarskiej dłoni przesadnie długo, nie kłaniał zbyt nisko, chwalił gospodarzy, cieszył się na każdy punkt programu i jak zwykle szeroko uśmiechał. W pogoni za sensacją media zwróciły uwagę, że jakaś wpadka jednak była i że prezydent za szybko nakarmił karpie na terenie pałacu Akasaka w Tokio, jednak wystarczy rzut oka na inne ujęcie kamery pokazujące jak Trump naśladuje stojącego obok Shinzo Abe, premiera Japonii. Gdy Abe jako gospodarz znudzony wybieraniem pokarmu dla ryb łyżką przekręca pudełko do góry dnem wysypując dużą porcję naraz, Trump robi po nim to samo. Reuters przypomina kilkanaście minut później, że Obama podczas wizyty w Wietnamie zrobił dokładnie to samo. Co prawda nie sam, ale z pomocą, ponieważ poprosił towarzyszącą mu Wietnamkę, by rybom wyrzuciła zawartość całego wiaderka. Za jednym zamachem a nie garstka pl garstce.

Żeby jednak nie okazało się, że historycznie długa i niezwykle ważna wizyta Trumpa w Azji sprowadza się do krytyki ze strony akwarystów - w sieci gromy właśnie z tej strony poleciały na prezydenta - lepiej skupić się na słowach wypowiadanych na najważniejszych momentach wizyty. Podczas poniedziałkowej konferencji prasowej Trump postawił swojego gospodarza pod ścianą dwukrotnie. Pierwszy raz, gdy przyznał, że Stany Zjednoczone produkują lepsze rzeczy niż Japończycy. Drugi, kiedy zapowiedział, że Abe będzie musiał kupić ogromne ilości amerykańskiego sprzętu wojskowego, by w przyszłości móc strzelać do północnokoreańskich rakiet przelatujących nad terenem jego kraju. Podczas gdy Air Force One z Trumpem i dziennikarzami przemierzał Pacyfik w stronę bazy Yokota pod Tokio w świat poszły słowa prezydenta o tym, że jego zdaniem Japonia to kraj samurajów, na tyle wojowniczy, iż byłby sobie w stanie poradzić z zagrożeniem z Pjongjangu samodzielnie. Nawet bez wsparcia Waszyngtonu.

Taki komentarz w połączeniu z podejściem, że Japonia stanie się niedługo drugą gospodarką świata (straciła tę pozycję przed kilkoma laty na rzecz Chin i nie zapowiada się, że trend można odwrócić), obraca w pył ponad siedem dekad pracy nad japońskim pacyfizmem i ponad czterdzieści lat otwierania się na Pekin zapoczątkowane podczas rządów prezydenta Nixona w 1971 roku. Trump jednym zdaniem wkłada samurajski miecz do ręki Japończykom, którzy pozostają militarnie ubezwłasnowolnieni pacyfistyczną konstytucją stworzoną przez sztab generała MacArthura. Następnie na dwa dni przed przyjazdem do Pekinu (ląduje tam w srodę) wbija szpilę w balon chińskiej dumy narodowej i parcia do ekonomicznego prymatu na świecie. W narracji Trumpa Chiny spadają z drugiego miejsca na podium, oddają je bez walki Japonii, a prezydent Xi Jinping wciąż pozostaje jego serdecznym przyjacielem.

W kalejdoskopie wykluczających się stwierdzeń, znoszących się wzajemnie obietnic oraz pomiędzy gafami mniejszego lub poważniejszego kalibru, wyłania się wreszcie to, co można by nazwać polityką zagraniczną obecnego prezydenta USA. Świat czekał na to od początku roku, jednak Trump skutecznie opóźniał moment ostatecznej deklaracji swoich zamiarów. Być może świadomie lub w odrobinie freudowskiego niedopowiedzenia dał wyraz temu, jak chce, by wyglądała nowa Azja widziana z jego perspektywy. Shinzo Abe musi kupić masę amerykańskiej broni, bo jak nie to będzie źle. Chiny mogą w każdej chwili stać się dla nas mniej ważne, ale przecież lubimy się niezwykle mocno. Czekając na wizytę w Seulu, Pekinie, Da Nang, Hanoi i Manili możemy odpowiadać dalej. Korea Południowa musi sprowadzić więcej wyrzutni THAAD, w końcu to nic, że właśnie osiągnęła porozumienie z Chinami, które kończy ponad roczny spór polityczno-ekonomiczny. Musi, bo inaczej bilans handlowy nie będzie się zgadzał i Trump znowu się zdenerwuje. I będzie tweetował jak szalony. Manila dostanie przykaz, żeby wrócić do korzystania z amerykańskiej pomocy wojskowej i nie szukać broni u Rosjan i Chińczyków jak miało to miejsce ostatnio. Wietnam może wyjść z wizyty najbardziej obronną ręką, ponieważ 10 listopada Trump w Da Nang weźmie udział w szczycie państw APEC (Wspólnota Gospodarcza Azji i Pacyfiku) i wysiłki skieruje w nawiązanie dialogu z Putinem. Następnie dzień później Amerykanin w Hanoi spotka się z prezydentem Wietnamu Tran Daily Quangiem i istnieje duże prawdopodobieństwo, że w rozmowie skupi się na obronie interesów państw regionu zaangażowanych w terytorialne spory na Morzu Południowochińskim. Z konsekwencją Trump też jest na bakier, ponieważ odżegnując się podejścia Baracka Obamy, krytykując przy każdej okazji jego koncepcję "zwrotu na Azję", idzie w jego ślady, stosuje te same metody manewrów swobody żeglugi przy spornych wyspach (zwiększając nawet ich częstotliwość). Różnica ma polegać jedynie w nazwie, ponieważ nowa administracja zamiast o Azji i Pacyfiku mówi o regionie Indo-Pacyfiku. Ma być geograficznie szerzej, z geopolitycznym rozmachem i - jakże inaczej - znacząco lepiej od tego, co robili poprzednicy.

Trump jeszcze jest w Japonii. Jeszcze jest miło. Shinzo Abe przygotował specjalne czapeczki z napisem "Make Alliance Even Greater" (Uczyńmy sojusz jeszcze silniejszym - nawiązanie do hasła Trumpa "Make America Great Again", niech Ameryka będzie znów potężna), zaprosił na golfa, pokazał karpie. W Seulu, Pekinie, Da Nang, Hanoi i Manili może nie być tak miło.