Ma rację prezydent, że wiele jest spraw publicznych, ustrojowych w Polsce, które wymagają dyskusji, i nie zaprzeczę, że referendum to więcej niż zwykła dyskusja społeczna. Problemem z prezydenckim referendum jest czas kiedy miałoby się ono odbyć, a do pewnego stopnia też pytania, których jeszcze nie ma, i jak wiele wskazuje, nie ma w tym istotnym zakresie porozumienia z Prawem i Sprawiedliwością, partią niepodzielnie obecnie rządzącą, i przeprowadzającą forsowne zmiany.

Prezydent, co widać gołym okiem, postawił tę partię przed niezręcznym dylematem, poprzeć czy nie, inicjatywę swego prezydenta, bo przecież cały czas nim jest. Nie okłamujmy się, zgoda Senatu na referendum będzie zgodą PiS-u, który konsekwencje tej decyzji poniesie.

Musiałby się zdarzyć cud, do urn referendalnych musiałoby pomaszerować 30 czy 40 procent uprawnionych do głosowania, ale i wtedy żadnej realnie wiążącej mocy referendum mieć nie będzie. Będzie owszem drogim i średnio reprezentatywnym sondażem, w kwestiach, które wcale na wokandzie politycznej stanąć nie muszą. Czy to dobra inwestycja? A co będzie jak weźmie udział, 7.8 proc, uprawnionych, jak w referendum zwołanym w panice wyborczej przez prezydenta Bronisława Komorowskiego? Ilu z nas pamięta choćby zadane wtedy pytania?

Komu potrzebna jest podobna klapa, wydane pieniądze, zmarnowana energia, którą można skupić na aktualniejszych sprawach, choćby wyborach samorządowych, nie mówiąc o bieżącej polityce, która w wielu punktach dotyka kwestii konstytucyjnych, a nieraz wyznacza im nowe granice, nowe ich rozumienie. Jestem pewien, że prezydent to wszystko wie, zresztą aktywnie w tych zmianach uczestniczy. Rozumiem, że referendum ma dodać mu dodatkowej politycznej amunicji. Z prezydenckiej perspektywy chyba jednak widać, że ta ofensywa nie gwarantuje teraz powodzenia, a nie jest pilnie niezbędna ani dla Polski ani prezydenta. Rozsądnym wyjściem byłoby więc odłożenie referendum na lepszy dla niego czas.