Krytykom oceniającym – trzeba przyznać z ogromną uwagą i powagą – spektakl polskiego reżysera w monachijskiej Staatsoper pewien kłopot sprawia już pierwsza scena. Nie ma jej przecież w dramacie Richarda Straussa, Krzysztof Warlikowski dodał zaś jedną z pieśni Gustava Mahlera odtwarzaną z taśmy, zmieniając przy tym tło całej akcji.
Zamiast pałacu króla Heroda w Jerozolimie oglądamy salon-bibliotekę wypełnioną po sufit książkami. Zamiast zmysłowej, upalnej nocy jest klaustrofobiczny mrok, co nie przeszkadza wszakże gospodarzowi domu zabawiać zgromadzonych gości kabaretową wręcz scenką, z postacią sprytnego, chciwego Żyda w roli głównej.
Śmiech jednak w pewnym momencie cichnie, bo rozlega się brutalne walenie w drzwi. Goście w popłochu chowają się do przygotowanych dla nich w domu kryjówek. Dopiero wówczas zaczyna się opera Straussa.
Filmowe analogie
Historia księżniczki Salome, która za swój zmysłowy taniec zażądała od króla Heroda głowy Jana Chrzciciela, Krzysztofa Warlikowskiego interesuje w wymiarze uniwersalnym. W wywiadzie przed premierą przywołał na przykład zapomniany już, a kiedyś skandalizujący film Liliany Cavani „Nocny portier", przedstawiający perwersyjną grę między SS-manem a obozową więźniarką, którą był zauroczony. Za taniec ofiarował jej głowę zabitego więźnia.
Nie o naturalistyczny brutalizm wszakże w monachijskim przedstawieniu chodzi. Krzysztof Warlikowski szczęśliwie uniknął natrętnych odniesień do historycznego konkretu. To my, Polacy w owym zaskakującym prologu z łatwością odnajdujemy przypomnienie faktu, że w warszawskim getcie Żydzi próbowali chodzić na koncerty, a nawet śmiać się z samych siebie w kabaretach, jakby śmiech miał być najlepszą obroną przed śmiercią.