Tym przedstawieniem polski widz został wrzucony do teatralnego świata Katie Mitchell, najwybitniejszej dziś brytyjskiej reżyserki, od lat związanej z Royal Shakespeare Company, ale też działającej na licznych scenach operowych.
Jej spektakle są tak charakterystyczne, że poznajemy je, gdy tylko podniesie się kurtyna, i tak oryginalne, choć kontrowersyjne, że nie do podrobienia. Tak jak trudna do skopiowania jest również precyzja jej reżyserskiej roboty.
Katie Mitchell z reguły pokazuje opowieść na wielu planach, widz śledzi ją niemal w sposób filmowy, przenosząc się w kolejne miejsca akcji. Zdarzenia toczą się płynnie, bez cięć, bohaterowie przemieszczają się w przestrzeni i w czasie, często zmieniając ubrania, a wszystko dzieje się na naszych oczach.
Mnogość planów jest potrzebna, bo choć Katie Mitchell zmienia czas i miejsce akcji w stosunku do oryginalnego libretta, to relacjonuje wszystko scena po scenie. A przy tym dodaje to, co nie zostało zapisane: skrywane motywacje, przeżycia i działania bohaterów.
To jest jej patent na nowoczesny teatr. Tworzy go konsekwentnie i inaczej niż większość dzisiejszych reżyserów. Co prawda jak oni też często bulwersuje publiczność. Dwa lata temu na przykład w londyńskiej Covent Garden romantyczną „Łucję z Lammermooru” zamieniła w krwawy, burżuazyjny dramat, najbardziej oburzając sceną poronienia tytułowej bohaterki.