Kilka zdań rzuconych przez Jarosława Kaczyńskiego na temat warszawskiej karty LGBT+ wywołało prawdziwe tsunami. Twarde liczby pokazują, że nagle ten temat pobił wszystkie rekordy popularności. Choć przez dwa poprzednie tygodnie polityka kręciła się wokół przedstawionych wcześniej przez Kaczyńskiego pomysłów socjalnych, analiza wyników wyszukiwań internetowych oraz aktywności w mediach społecznościowych pokazuje, że słowa Kaczyńskiego o PiS, który będzie bronić polskich dzieci i rodzin, wywołały emocje znacznie większe niż trzynasta emerytura czy 500+ na każde dziecko.
Ale w tym przypadku nie chodzi wyłącznie o to, że Kaczyński jest postacią demoniczną, ale też o niezwykle emocjonującą tematykę. Bowiem sednem sporu o działania prezydenta Rafała Trzaskowskiego jest pytanie o to, jak daleko samorząd może ideologicznie ingerować w działanie systemu edukacji. Szkoły znajdują się w systemie podwójnej podległości – z jednej strony są własnością samorządów, a z drugiej odpowiadają przed kuratorami oświaty, którzy są mianowani przez ministra edukacji narodowej, a więc władze centralne. Samorząd ma w przypadku edukacji rolę kluczową – w stolicy wszak miasto dopłaca do edukacji setki milionów złotych. Pytanie, na ile ten wpływ może mieć konsekwencje polityczne i ideologiczne.
Wyobraźmy sobie taką sytuację: w jakimś mieście na wschodzie Polski wybory wygrywa burmistrz należący do ONR. Kilka miesięcy po zwycięstwie podpisuje wraz z lokalnymi środowiskami nacjonalistycznymi kartę Nacjonalista+, która zakłada wprowadzenie do szkół zajęć patriotycznych prowadzonych przez zwolenników Falangi. Na zajęciach będą omawiane przykłady przestępstw dokonywanych przez imigrantów, powstawanie muzułmańskich gett w miastach Europy Zachodniej, a także przypadki, w których działacze organizacji LGBT zostali skazani za pedofilię. Czy taka sytuacja podobałaby się zwolennikom tolerancji? Wydaje mi się, że nie, bo szkoła to nie miejsce na prowadzenie politycznej czy ideologicznej krucjaty.
Zaraz ktoś powie, że zrównuję działaczy LGBT z działaczami ONR. Nic z tych rzeczy. Chodzi mi jedynie o to, że w tej sprawie stosuje się podwójne standardy. Problem polega na tym, że karta LGBT+ nie jest przeźroczysta ideologicznie, podobnie jak osławione już standardy edukacji seksualnej WHO. Powiedzmy sobie wprost: większość programów edukacji seksualnej jest poddana ideologizacji, ponieważ ta sfera życia człowieka jest jedną z najmocniej dotykających sfery moralności. Przekonanie, że da się przekazać wyłączne wiedzę w tej sprawie, nie przekazując żadnego systemu wartości, jest złudne. I samo w sobie wynika z pewnego moralnego stanowiska głoszącego, że da się sferę seksualności oderwać od moralności. I tu jest sedno problemu.
Stajemy więc przed pytaniem, czy chcemy, by władze samorządowe po wygranych wyborach mogły definiować profil ideologiczny w szkole, w dodatku robiąc to wyłącznie z jednym z zainteresowanych środowisk (jedynym środowiskiem konsultowanym w sprawie karty LGBT+ były środowiska LGBT), czy też sprawa ta powinna być przedmiotem większego i szerszego konsensusu społecznego – jeśli w sprawach obyczajowych taki konsensus jest w ogóle możliwy. Czy ideologia powinna być wprowadzana do szkoły za pomocą wybiegów takich jak szczytna z pozoru walka z dyskryminacją?