Publiczności na Wielkiej Krokwi nadal nie było, ale emocje telewizyjne tym razem zostały podniesione do stanów wysokich – Andrzej Stękała po piątym miejscu cztery tygodnie temu, doczekał wejścia w rodzinnym mieście na podium Pucharu Świata. Tuż za Japończykiem, ale też 0,8 pkt przed najlepszym w styczniu Norwegiem Mariusem Lindvikiem.
Droga do tego sukcesu nie była całkiem gładka, zawody zaczęły się bowiem od dość zdecydowanego prowadzenia Halvora Egnera Granerud. Norweg skoczył bardzo elegancko 139 m, dwa metry dalej, niż Bor Pavlovcić i Stękała. Kobayashi (136,5 m) był czwarty, też niedaleko, Lindvik – 10. Wszystkie opowieści, że Granerudowi nie pasują szerokie tory najazdowe, że przeszkadzają inne zakopiańskie okoliczności – trzeba było włożyć między bajki. Nawet jeśli Wielka Krokiew nie jest ulubioną skocznią obecnego lidera PŚ (i raczej nie będzie), to na pewno ją oswoił.
Polacy, jak wiadomo, zaatakowali jedenastoosobową ławą, lecz po pierwszej serii została z tego szturmu tylko czwórka – do doskonalego Stękały dołączyli solidni Piotr Żyła i Dawid Kubacki na miejscach w połowie drugiej dziesiątki i kapryśny Kamil Stoch w trzeciej. Trener Michal Doležal na pewno po tym konkursie nie dostał odpowiedzi, kogo poza nimi zabrać na mistrzostwa świata do Oberstdorfu. Wszyscy pozostali kandydaci skryli się skromnie w konkursowej ariergardzie.
Seria finałowa przyniosła znaczną poprawę całej polskiej czwórki – zaczął Stoch, który awansował o sześć miejsc, potem Kubacki o trzy, Żyła znów o sześć, ale to wciąż nie była walka o największe zaszczyty. Zaczął ją Lindvik, po najlepszym skoku drugiej seri (141,5 m) objął prowadzenie i czekał na odpowiedzi rywali.
Sędziowie po próbie Norwega obniżyli belkę, zapewne mieli trochę racji, bezpieczeństwo jest ważne. Kobayashi skoczył zatem 134,5 m i wystarczyło, by o 1,1 pkt wyprzedzić Norwega. Przyszedł czas na Andrzeja Stękałę – też skoczył ładnie 133,5 m, wydawało się, że na zieloną linię, więc w kwestii kto prowadzi, trzeba było chwilę poczekać.