Reforma procedury karnej

Nowa procedura karna zaczęła już działać. Jeżeli nastąpi odwrót od niej, coś trzeba będzie zrobić z toczącymi się procesami. Dlatego stanowisko ministra sprawiedliwości wywołuje ambiwalentne uczucia – pisze sędzia.

Aktualizacja: 20.12.2015 12:53 Publikacja: 20.12.2015 12:19

Reforma procedury karnej

Foto: 123RF

Minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro zapowiedział wycofanie reformy procedury karnej wprowadzonej 1 lipca 2015 r. Brzmi to stanowczo, ale niejasno, bo nie da się po prostu uchylić wielkiej zmiany wprowadzanej kilkoma piętrowymi ustawami. Zmiana zaczęła też już działać i trzeba coś zrobić z procesami. Stanowisko ministra wywołuje ambiwalentne uczucia.

Ojcem reformy jest Michał Królikowski, wiceminister wprowadzony do resortu przez Jarosława Gowina, dziś wicepremiera w rządzie PiS. Usunął go Cezary Grabarczyk, polityczny przeciwnik obecnego rządu. Zastanawia więc, czyim dziełem politycznym była reforma. Na konferencji o nowelizacji w marcu 2015 r. Michał Królikowski wygłosił pean na jej cześć, ale zaraz wyszedł, by nikt mu nie zadawał żadnych pytań; nad problemami głowiono się bez niego.

Mimo krytyki nie wstrzymano wejścia w życie ustawy, ponieważ miało nastąpić krótko przed wyborami, a odwołanie zmian byłoby przyznaniem się do porażki. Reforma weszła w życie, chociaż była nieprzystosowana do polskich realiów prokuratury i sądownictwa. W zasadzie nie zaczęła jeszcze działać, bo prokuratorzy przed 1 lipca 2015 r. pospiesznie wysłali do sądów wszystko, co się dało. Mało która sprawa z wniesionych po 1 lipca jest zaś osądzona. Można więc tylko przypuszczać, jakie skutki zmiana przyniesie – lub nie, jeśli zostanie wstrzymana.

Lipcowe rewolucje

Polscy prokuratorzy od lat byli rozpieszczani, bo ich ostatnim zadaniem było wniesienie aktu oskarżenia. Wszelkie błędy śledztwa musiał naprawiać sąd. Gdy chciał zwrócić sprawę prokuratorowi, ten pisał zażalenie, a sądy odwoławcze były zwrotom niechętne, bo przepisy nakazywały wszystko robić sądom. Niewinności udowadniać nie trzeba, więc sędzia musiał sam szukać dowodów winy. Jeśli tego nie zrobił, prokurator pisał apelację, a masowe uchylanie wyroków stało się główną przyczyną przewlekłości postępowań. Sędziowie zatem miesiącami szukali potrzebnych i niepotrzebnych dowodów z obawy przed uchyleniem, a uchylenia – zwłaszcza w przypadku uniewinnień – i tak następowały, więc wszystko zaczynało się od nowa.

Jednocześnie owa dociekliwość sędziów realizowała zasadę prawdy materialnej. Gdy sędzia przeprowadził dowody, podpisywał się pod wyrokiem, o którego słuszności był przekonany. Lipcowa rewolucja miała wprowadzić pełną kontradyktoryjność: czego strony nie zgłoszą, tego nie ma. To oznacza zasadę prawdy formalnej i niekiedy konieczność wydania wyroku wbrew faktom, jeśli ich na rozprawie nie ukazano. Sędzia w procesie anglosaskim nie musi się tym martwić, bo albo strony się dogadają, albo o winie orzeka ława przysięgłych, a nie on. Autor zaś przez wiele lat orzekania tylko dwa razy musiał się podpisać pod wyrokiem uniewinniającym, mając 100 proc. pewności (100, a nie 99), że oskarżony jest winny, ale z przyczyn formalnych dowody jego winy nie mogą zostać przeprowadzone. Przykra jest świadomość, że przestępca uszedł bezkarnie. Niejeden sędzia ma opory moralne przed nagłym przestawieniem się na system, w którym takich podpisów trzeba by składać o wiele więcej. Przepis o „wyjątkowym" przeprowadzaniu dowodów przez sąd z urzędu mógł być nie furtką, ale szeroką bramą, gdyby sądy odwoławcze nadal stosowały restrykcyjną praktykę uchylania. Czy jednak tak może być, nie wiemy.

Nos dla tabakiery

Prokuratura nie była przygotowana do działania w nowych warunkach. Nie jest możliwe, by prokurator przychodził do sądu na wszystkie własne sprawy i oskarżał. Na wydział karny liczący siedmiu–ośmiu sędziów przypada 20–30 prokuratorów, a ich sprawy muszą być rozdzielane automatycznie. Nie ma szans, aby sędzia składał wokandy ze spraw wnoszonych przez tego samego prokuratora, nie da się więc sprawić, by sprawy tego samego prokuratora nie toczyły się jednocześnie. Autorzy reformy wpadli na pomysł, by sędziowie dopasowywali rozprawy do terminów wskazywanych przez prokuratorów, co oznaczałoby, że nos jest dla tabakiery. Widać, że nie znali realiów sądownictwa. W dodatku prokuratora zwolniono z obowiązku uzasadniania aktu oskarżenia, co utrudnia choćby sprawdzenie, czy wszystkie dowody zostały zawnioskowane zasadnie (zwłaszcza świadkowie), nie mówiąc o ustaleniu, czemu prokurator kogoś oskarża.

Oderwane od realiów jest wprowadzenie w dużych sprawach obowiązkowego posiedzenia przygotowawczego, celem zaplanowania z udziałem stron licznych rozpraw. Na takim posiedzeniu adwokat raczej nie uprzedzi sędziego, że na pierwszą rozprawę przyniesie zaświadczenie od lekarza sądowego o czasowej niezdolności oskarżonego do udziału w rozprawie. Zamiast pojedynczej rozprawy, wyznaczonej dla rozpoczęcia przewodu sądowego i rozeznania, czy ktoś nie utrudnia postępowania, odwołać trzeba będzie od razu kilka – ku radości oskarżonych, którym do wyroku się nie spieszy, jeśli wiedzą, że są winni. Równie błędny był pomysł, aby oskarżonemu, który nie stawi się na ogłoszenie wyroku, sąd doręczał jego odpis i dopiero od daty doręczenia liczył termin do rozpoczęcia czynności odwoławczych. Do elementarnej kultury i tradycji prawnej należy zasada, że strony na ogłoszenie wyroku przychodzą i słuchają, co sąd powie. Jeśli to zlekceważą, same mają się zapoznać z treścią wyroku. Autorzy reformy postanowili zaś zachęcić oskarżonych do nieprzychodzenia na ogłoszenie wyroku, ustalając, że kto grzecznie wysłucha wyroku, za karę nie otrzyma jego odpisu, a kto nie przyjdzie, w nagrodę otrzyma. Za to ilość pouczeń, których należy udzielać wszystkim uczestnikom procesu, jest taka, że trzeba by dawać każdemu w prezencie kodeks.

Do zmiany zasad zadawania pytań na rozprawie też polski proces raczej przygotowany nie był. Autorzy reformy chcieli zakazać sądowi zadawania jakichkolwiek pytań, ale poszliby za daleko, gdyby tak zrobili. Próbowali. Trudno jednak kierować rozprawą, gdy świadek ma się swobodnie wypowiedzieć, a sądowi nie wolno mu pomóc. Świadek często nie zna realiów sądowych, nie wie, od czego zacząć ani co jest istotne. Bez pomocniczych, bardzo ogólnych pytań ma trudności ze zrelacjonowaniem wydarzeń.

Zmiana bez zmiany

Mnóstwo zmian wprowadzono zbędnie, dla wykazania, jak „ogromną pracę" wykonali autorzy reformy. Wiele przepisów ma zmienione brzmienie w sposób niezmieniający ich celu i sensu. Konia z rzędem temu, kto wyjaśni, dlaczego akt oskarżenia w sprawie, w której oskarżony poddał się karze, nie ma nazywać się aktem oskarżenia, tylko „wnioskiem o wydanie wyroku". Chyba tylko dla zmiany statystyk. W dodatku w przeciwieństwie do aktu oskarżenia ugodowy wniosek wymaga uzasadnienia, co wydaje się zupełnym nonsensem.

Kodeks przewiduje nadal wzywanie stron do składania wniosków dowodowych w terminie siedmiu dni po otrzymaniu odpisu aktu oskarżenia. Z drugiej strony stwierdza, że rozprawę należy przerywać, by umożliwić przygotowanie stronom złożenia wniosków dowodowych. Zamiast oczekiwanej prekluzji dowodowej, mobilizującej strony do szybkiego wskazania dowodów, będziemy więc nadal mieli dozowanie wniosków przez całe miesiące i chowanie ich w rękawie, jeśli oskarżonemu będzie się spieszyło... do przedawnienia.

Są dobre strony

Radykalna zmiana, jaką jest wyznaczanie każdemu oskarżonemu lub oskarżycielowi na jego życzenie obrońcy bądź pełnomocnika z urzędu, budzi natomiast zastanowienie, czy autorzy reformy przewidzieli jej skutki. Na początek zatrzymała wszystkie procesy na miesiąc, by oskarżonych o tym prawie pouczyć. Nie wprowadzono uprzedzania oskarżonego, że gdy przegra proces, będzie musiał ponieść koszty. Radców prawnych zrównano z adwokatami, co podważa sens rozróżniania tych zawodów, chociaż akurat obie grupy nie chcą połączenia z przyczyn zupełnie pozasądowych.

Były jednak i zmiany na lepsze. Zobowiązano prokuratora, aby przed wysłaniem akt do sądu selekcjonował materiał dowodowy: jakże często dowody istotne dla sprawy ginęły w tysiącach stron kserokopii robionych jak leci albo dowodów już zbędnych. Wiele czynności o mniejszej wadze, zwłaszcza wykonawczych, można powierzać referendarzom, bez angażowania sędziów. Tylko trzeba ich jeszcze powołać... Zniesiono powództwo adhezyjne, co uprości procesy karne, a sprawy cywilne przekaże do sądów cywilnych. Zniesiono instytucję podmiotu zobowiązanego do zwrotu korzyści uzyskanych z przestępstwa, która kompletnie się nie sprawdziła. Uproszczono tryb wydawania wielu postanowień. Zwolniono prokuratora z odczytywania aktu oskarżenia, którego odpisy wszyscy mają przed nosem. Uniemożliwiono oskarżonym żądanie, aby sąd czytał na głos całe akta, ujawniając dowody w nich zawarte. Uproszczono też ogłaszanie wyroku – jeśli to ma znaczenie, bo przecież zachęca się strony, by na ogłoszenie nie przychodziły.

Nikt nie pyta

Pozytywne, choć niewystarczające zmiany wprowadzono do postępowania odwoławczego. Ograniczono zakres i sposób uzasadniania wyroków: gorzej, że w praktyce obecnie trzeba je pisać na raty, w kawałkach. Postawiono wyższe wymagania formalne apelacjom i zażaleniom, kładąc też tamę praktyce wyciągania zatajanych wcześniej dowodów w apelacji, aby uzyskać uchylenie. Można było to zrobić lepiej, ale dobre i to. Wprowadzono jednoosobowe rozpoznawanie zażaleń, co jest oczywistym usprawnieniem, skoro trzech sędziów rozpozna trzy zażalenia, a nie jedno. Zaczęto wreszcie zwalczać orzecznictwo „uchylacyjne". Ograniczono sytuacje, w których kodeks zmuszał do uchylenia wyroku nawet wtedy, gdy merytorycznie wystarczało go zmienić. Zakazano jakże nadużywanego uchylania wyroku ze względu na wady uzasadnienia: w takiej sytuacji poleca się jego uzupełnienie sądowi pierwszej instancji. Sąd uchylający wyrok został zobowiązany do szczegółowego wskazywania, co ma zrobić sąd ponownie rozpoznający sprawę. Sędziów odwoławczych zwolniono z pisania z urzędu uzasadnień w sprawach, w których w zaskarżonym wyroku wprowadzono jakąkolwiek zmianę, często oczywistą i drobną. To oczywiście oznacza, że sędziowie odwoławczy, zamiast pisać zbędne uzasadnienia, rozpoznają więcej spraw, w których jednak muszą teraz przeprowadzać sami znacznie więcej dowodów niż kiedyś.

Są więc w nowelizacji lipcowej poważne błędy, zupełnie nieprzystające do polskich realiów procesowych, ale są i zmiany, które koniecznie trzeba pozostawić, bo rzeczywiście upraszczają procedurę. Sędziowie wiedzą, co im będzie pomagać, a co przeszkadzać. Byliby gotowi podpowiedzieć ministerialnym prawotwórcom, co będzie im przydatne, a co im przeszkadza. Jednakże od lat nikt ich o zdanie nie pyta z zasady. Między innymi dlatego reforma z lipca 2015 r. zawierała tyle wad. Jakoś trudno mi uwierzyć, że obecnie będzie inaczej.

Autor jest sędzią, prezesem Stowarzyszenia Sędziów Polskich Iustitia

Minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro zapowiedział wycofanie reformy procedury karnej wprowadzonej 1 lipca 2015 r. Brzmi to stanowczo, ale niejasno, bo nie da się po prostu uchylić wielkiej zmiany wprowadzanej kilkoma piętrowymi ustawami. Zmiana zaczęła też już działać i trzeba coś zrobić z procesami. Stanowisko ministra wywołuje ambiwalentne uczucia.

Ojcem reformy jest Michał Królikowski, wiceminister wprowadzony do resortu przez Jarosława Gowina, dziś wicepremiera w rządzie PiS. Usunął go Cezary Grabarczyk, polityczny przeciwnik obecnego rządu. Zastanawia więc, czyim dziełem politycznym była reforma. Na konferencji o nowelizacji w marcu 2015 r. Michał Królikowski wygłosił pean na jej cześć, ale zaraz wyszedł, by nikt mu nie zadawał żadnych pytań; nad problemami głowiono się bez niego.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie Prawne
Ewa Łętowska: Złudzenie konstytucjonalisty
Opinie Prawne
Robert Gwiazdowski: Podsłuchy praworządne. Jak podsłuchuje PO, to już jest OK
Opinie Prawne
Antoni Bojańczyk: Dobra i zła polityczność sędziego
Opinie Prawne
Tomasz Pietryga: Likwidacja CBA nie może być kolejnym nieprzemyślanym eksperymentem
Opinie Prawne
Marek Isański: Organ praworządnego państwa czy(li) oszust?