Niedawno prezydent Andrzej Duda odmówił nominacji dziesięciu sędziom sądów powszechnych. Wszyscy wcześniej otrzymali pozytywną opinię Krajowej Rady Sądownictwa i przeszli całą wielomiesięczną procedurę konkursową. W środowisku sędziowskim podniósł się krzyk: prezydent wybiera sobie sędziów. W dodatku w gronie tych, który nie doczekali się powołania, są sędziowie, którzy w ostatnim czasie orzekali „pod prąd" obecnej władzy. Krótko mówiąc, ich wyroki mogły się nie podobać. Kto ma rację w tym sporze? Zdania są podzielone, choć większość prawników przyznaje rację sędziom. Sędziowie kandydujący na wakat są drobiazgowo prześwietlani. Mamy przecież skomplikowane procedury dochodzenia do urzędu sędziego: opinię wizytatora poprzedzoną badaniami orzecznictwa i wizytami w sali rozpraw, głosowanie członków zgromadzenia ogólnego, wreszcie uchwałę Krajowej Rady Sądownictwa. Kiedy po tym wszystkim prezydent mówi: „nie", wszystkie te czynności tracą jakiekolwiek znaczenie. I trudno sędziom nie przyznać racji.

Sprawa jest jednak bardziej skomplikowana. Z jednej strony prezydent nie powinien weryfikować wyboru KRS. Z drugiej jednak trudno sobie wyobrazić, by wiedząc np. o tym, że sędzia, którego ma powołać na urząd popełnił przestępstwo lub sprzeniewierzył się urzędowi, bez wahania wręczał powołanie. Przecież taka informacja mogła się pojawić już po zamnięciu postępowania konkursowego przez KRS. Cały problem można by załatwić całkiem prosto: Rada przedstawia kandydatów, a kiedy prezydent ma wątpliwości, odmawia powołania, ale swoją decyzję uzasadnia. I nie chodzi tu o o to, by głowa państwa tłumaczyła się przed sędziami czy społeczeństwem. Chodzi o przejrzystość i zaufanie. Bez jednego i drugiego nie da się funkcjonować ani władzy wykonawczej, ani sądowniczej. Chyba, że ta pierwsza chce uzależnić od siebie tą drugą.