Równo rok temu część samorządowców związanych z Platformą Obywatelską podpisała w Gdańsku „21 tez samorządowych”. Istotą dokumentu jest głęboka decentralizacja władzy publicznej w Polsce, a jedną z tez likwidacja urzędu wojewody – przedstawiciela rządu w terenie. Pomimo tego, że sygnatariusze manifestu, w tym prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski, zapowiedzieli, że tezy zostaną przekute w projekt ustawy, do dziś taki projekt nie został ogłoszony. Sam kandydat na prezydenta RP także nie wraca do tego postulatu w swoich publicznych wystąpieniach. Być może dlatego, że trwająca epidemia w praktyce obnażyła ten projekt i pokazała, że tylko jednolicie zarządzane państwo jest w stanie przeciwstawić się kryzysowi.
W sytuacji tak szybko rozprzestrzeniającego się wirusa nie było jasnych zasad zarządzania, które wskazałyby europejskim przywódcom, jak reagować w XXI wieku, w dobie otwartych granic i globalnej gospodarki. Trzeba było podejmować szybkie decyzje, które wynikały z rad ekspertów epidemiologów i obserwacji sytuacji w innych państwach. Wszyscy do dziś uczą się zarządzania w dobie koronakryzysu. Plany kryzysowe pisane na okoliczność klęsk żywiołowych musiały szybko zostać dostosowane do nowej sytuacji.
Przykład polskiego modelu utrzymania organów rządowych na poziomie regionalnym, pomimo decentralizacji wielu kompetencji na poziom samorządów, pokazał, jak można sprawnie działać w sytuacji wyjątkowej. W momencie, kiedy zdecentralizowana służba zdrowia w innych państwach nie potrafiła reagować na kryzys, w Polsce wojewodowie wprowadzili stan wyższej gotowości we wszystkich szpitalach zakaźnych oraz ustanowili w każdym województwie szpitale jednoimienne do przyjmowania pacjentów z koronawirusem. Przez lata krytykowany system służby zdrowia, sprawnie zarządzany w trakcie epidemii przez ministra Łukasza Szumowskiego, który brał udział w organizowanych codziennie przez MSWiA wideokonferencjach z wojewodami, podołał wyzwaniu w czasie epidemii. Żaden lekarz w Polsce nie musiał podejmować decyzji, kogo odłączyć od respiratora.
We wszystkich szpitalach w Polsce zarządzona została przez wojewodów procedura tzw. triażu, która ułatwiała oddzielanie pacjentów zakażonych wirusem od tych z innymi dolegliwościami. Wszędzie tam, gdzie nie było to możliwe, w ramach infrastruktury szpitala Państwowa Straż Pożarna rozstawiła namioty. Wojewodowie zorganizowali, często we współpracy z samorządami, miejsca do zbiorowej kwarantanny, izolatoria oraz tzw. hotele dla medyków. Dzięki takiemu spójnemu działaniu, kiedy w Polsce było najwięcej osób hospitalizowanych z potwierdzonym Covid-19, czyli między 20 a 26 kwietnia, dodatkowo dostępnych było 7 557 miejsc do izolacji osób chorych w 76 obiektach, tzw. izolatoriach. Z kolei w 239 obiektach dostępnych było 10 477 miejsc do przeprowadzenia kwarantanny. W tym samym czasie w 37 obiektach przygotowane było 3 718 miejsc hotelowych dla personelu medycznego zaangażowanego w zwalczanie koronawirusa. Dzięki współpracy służb zespolonych w ciągu doby po stwierdzeniu pierwszego w Polsce przypadku choroby osoby jadące razem z chorym jednym autokarem zostały objęte kwarantanną. Takie działania nie były możliwe w innych państwach, gdzie służby są zdecentralizowane.
W połowie marca na łamach „Rzeczpospolitej” ukazał się artykuł, w którym opisano sytuację związaną z rozprzestrzeniającym się koronawirusem w Niemczech oraz zaprezentowano wypowiedź eksperta, który stwierdził, że „stopień decentralizacji jest zbyt wysoki i należy to zmienić poprzez wzmocnienie władz federalnych”. W sytuacji, kiedy w Polsce, rząd jednolicie dla całego państwa zamykał granice i szkoły, ograniczał imprezy masowe i wprowadzał zakaz przemieszczania się po kraju, u naszych zachodnich sąsiadów to władze landów i lokalne samorządy decydowały ostatecznie o funkcjonowaniu instytucji publicznych w dobie koronakryzysu. W przytoczonym artykule pojawił się przykład sytuacji, w której szkoły zostały zamknięte w Berlinie, ale już nie w okalającej miasto Brandenburgii, gdzie uczą się także dzieci z Berlina.