Nastanie w Polsce rządów jednopartyjnych można było rozumieć jako wejście naszego kraju do klubu rozwiniętych demokracji. Przecież w kilku ważnych, o ugruntowanej tradycji demokratycznej, krajach zachodnich rządy jednopartyjne są normą, a koalicje rządzące – zaledwie przypadłością.
Polska demokracja, która po 1989 roku raczkowała jako system chaosu, z czasem okrzepła. Już samo istnienie dużych, zdyscyplinowanych partii (inna rzecz, że aż zbyt zdyscyplinowanych) stabilizowało scenę polityczną i było krokiem zbliżającym nas do wzoru starych demokracji o tyle, że władza i opozycja są tam przewidywalne. Przejście do fazy rządów jednopartyjnych mogło być sygnałem takiego dojrzewania naszego systemu parlamentarnego – naturalnie pod warunkiem, że zachowane zostałyby wszelkie prawno-polityczne gwarancje państwa prawa. W każdym razie w chwili zwycięstwa Prawa i Sprawiedliwości w wyborach 25 października niżej podpisany nie przyłączał się do przestróg, że oto władzę bierze partia, która zdolna jest te gwarancje zakwestionować.
Darcie szat
Ale dzisiaj, zaledwie siedem tygodni po owym zwycięstwie, uczestnicy życia politycznego nie mogą – oględnie mówiąc – być już pewni, że jednopartyjna większość parlamentarna zamiast służyć efektywnemu rządzeniu, nie obróci się na szkodę demokratycznych reguł. Czyli mamy sytuację, przed której zaistnieniem politolodzy zazwyczaj przestrzegają w młodych demokracjach. Powiadają: demokratyczne reguły nie są tu jeszcze zakorzenione, więc lepiej, żeby rządy były tu przez jakiś czas wielopartyjne. To wprawdzie stępia ich skuteczność, ale trudno, to jest cena, jaką trzeba zapłacić za uczenie się demokratycznego współżycia, a to wymaga czasu.
Wydawało się, że myśmy się już reguł demokratycznego współżycia nauczyli. Że te reguły są nie tylko wpisane do konstytucji i ustaw, ale i uwewnętrznione w naszych politycznych obyczajach. Otóż okazuje się, że to wcale nie jest pewne. A skoro nie jest pewne, to złożenie całej władzy w ręce jednej partii może się okazać niebezpieczne, bo ona może przekroczyć granice, jakie wyznacza ustrój państwa prawnego, i może objąć rewiry wyjęte spod władzy politycznej większości. To się właśnie dzieje, a przypadek Trybunału Konstytucyjnego jest tylko jednym z etapów na tej drodze.
Dzisiaj, kiedy demokracja przenosi się po trochu na ulice i rozgorączkowani zwolennicy Komitetu Obrony Demokracji wypominają PiS wszelkie nadużycia, te dziejące się i te potencjalne, trzeba przypomnieć, że poprzednicy obecnej władzy ponoszą część odpowiedzialności za doprowadzenie do tej sytuacji. Psucie naszej demokracji nie zaczęło się 25 października 2015 roku.