Dudek: Decentralizacja albo paraliż

Gdyby oddać więcej władzy samorządom wojewódzkim, o wielu istotnych sprawach decydowano by nie w ministerstwach, ale w miastach. Nadzór nad samorządami uzyskałby prezydent, co rekompensowałoby mu utratę prawa weta ustawodawczego – pisze politolog.

Publikacja: 04.04.2019 17:59

Dudek: Decentralizacja albo paraliż

Foto: tv.rp.pl

W poniedziałkowej „Rzeczypospolitej" (1 kwietnia 2019 r.) Łukasz Warzecha przeprowadził interesującą analizę projektu Zdecentralizowanej RP, której mam przyjemność być współautorem. Zrobił to w sposób, który w polskiej publicystyce jest niestety coraz rzadziej spotykany, a który zasługuje na rzeczową odpowiedź. Z kilku wątków podjętych w jego artykule, skoncentruję się na jednym, z oczywistych względów, mającym podstawowe znaczenie: czy decentralizacja ustroju Polski jest w ogóle realna? Jakie znaczenie mieć bowiem będą moje wyjaśnienia, że symetryczna decentralizacja, w przeciwieństwie do asymetrycznej, której domaga się Ruch Autonomii Śląska, nie grozi narastaniem lokalnych separatyzmów, skoro i tak nie da się jej wprowadzić? Tym bardziej, jaki sens ma tłumaczenie zawartej w przygotowanym przez nas projekcie Karty Wojewódzkiej (dostępnym na www.zdecentralizowanarp.pl) reguły budżetowej, mającej zapobiegać narastaniu różnic rozwojowych między poszczególnymi regionami, skoro pozostanie ona wyłącznie na papierze.

Niebezpieczeństwo kohabitacji

Być może Łukasz Warzecha ma rację, pisząc z pesymizmem, że nasz projekt ma wprawdzie pewne zalety, ale „dziś politycy głównego nurtu myślą całkiem inaczej. Konflikt napędza ich notowania, a ich celem jest zawładnięcie całością państwa, nawet jeśli na poziomie deklaracji są zwolennikami decentralizacji". Tak było rzeczywiście przez minione kilkanaście lat, zdominowanych przez stale podsycany konflikt plemienny. Jednak obecnie jego temperatura osiągnęła poziom, który może już w nieodległej przyszłości doprowadzić do zablokowania całego systemu politycznego. Wyobraźmy sobie bowiem, że przyszłoroczne wybory prezydenckie wygra przedstawiciel tej opcji, która przegra jesienne wybory parlamentarne. Do Polski powróci wówczas nieco zapomniane już widmo kohabitacji, jakiego dzięki pewnej konsekwencji w zachowaniach wyborczych większości obywateli nie oglądaliśmy od czasu katastrofy smoleńskiej, której dziewiątą rocznicę będziemy obchodzili w najbliższych dniach.

Każdy, kto pamięta tempo zmian w nastrojach społecznych przed wyborami prezydenckimi w 2015 r., zdaje sobie sprawę, że Andrzejowi Dudzie walczącemu o reelekcję wcale nie musi pomóc jesienne zwycięstwo Zjednoczonej Prawicy. I odwrotnie, niezależnie od tego, czy głównym kontrkandydatem Dudy będzie Donald Tusk, czy ktokolwiek inny, ewentualny jesienny sukces antypisowskiej koalicji wcale nie musi dodawać mu głosów. Przez dobre pół roku dzielące oba głosowania całkiem sporo w nastrojach społecznych może się zmienić, zwłaszcza jeśli żadna ze stron nie będzie miała w Sejmie stabilnej większości. Gdy zaś przy obecnym stanie nastrojów do polski wróci kohabitacja, to z rozrzewnieniem będziemy wspominać tę z udziałem Lecha Kaczyńskiego i Donalda Tuska, w której zdarzały się kompromitujące Polskę słynne spory o samolot i krzesło na posiedzeniu Rady Europejskiej.

W przyszłym roku może być dużo gorzej i to nie tylko dlatego, że weta Lecha Kaczyńskiego udało się rządowi koalicji PO–PSL – dzięki incydentalnemu wsparciu SLD – przełamać aż siedem razy. W kolejnej kadencji Sejmu może się to w ogóle okazać niewykonalne, a trudno zarazem uwierzyć, aby którykolwiek z rywalizujących dziś coraz ostrzej o władzę obozów, zdobył w parlamencie większość 3/5 umożliwiającą samodzielne odrzucanie weta.

Tymczasem kolejny rząd, bez względu na to, czy stworzy go polityk PiS, czy też obecnej opozycji, będzie potrzebował swobody w stanowieniu prawa jeszcze bardziej niż te ekipy, które rządziły Polską w kończącej się dekadzie. Dlaczego? Bo skala zaniechań, będąca wspólnym dziełem PO i PiS, w takich obszarach jak demografia, energetyka, hydrologia, modernizacja armii czy cyberbezpieczeństwo, połączona ze zmniejszającą się pomocą rozwojową ze strony Unii Europejskiej i dalszym narastaniem napięć na Wschodzie, będzie rodziła coraz większą potrzebę szybkich i skutecznych działań legislacyjnych. Jeśli na ich drodze stanie niemożliwe do uchylenia weto prezydenta, wówczas państwu będzie groził postępujący paraliż.

Defekt ustroju

Jakie jest wyjście z takiej patowej sytuacji? Znając polską kulturę polityczną, najpierw nastąpi faza prężenia muskułów, której apogeum może stanowić nawet próba impeachmentu, czyli usunięcia głowy państwa z urzędu. Tego jeszcze szczęśliwie w naszej historii nie przerabialiśmy, ale poczynając od zapoczątkowanej przez PO u schyłku jej rządów awantury wokół Trybunału Konstytucyjnego, twórczo później rozwiniętej przez PiS, doskonale już wiemy, że politycy obu formacji zdolni są do bardzo niekonwencjonalnych interpretacji konstytucji. I nie tylko. Alternatywą dla takiego chaosu, którego narastania możemy być świadkami już za kilkanaście miesięcy, byłaby nowa umowa społeczna. A w jej ramach nie tylko decentralizacja ustroju, ale i – to oczywiście jeszcze dużo trudniejsze do wynegocjowania – reforma konstytucyjna.

Głównym defektem ustroju III RP, który swoje korzenie ma w wydarzeniach z 1990 r. nazwanych wojną na górze, pozostaje wbudowanie urzędu prezydenta wyłanianego w wyborach powszechnych, w ramy systemu parlamentarno-gabinetowego. W rezultacie dzieje polityczne III RP to w dużej mierze historia konfliktów kolejnych prezydentów z kolejnymi rządami. Od lat trwa dyskusja nad sposobem usunięcia tej sprzeczności. Jedni domagają się konsekwentnego wprowadzenia systemu prezydenckiego, ale nie ma go właściwie w żadnym kraju UE (z Francją mającą system semiprezydencki włącznie), co więcej, nie chce go też większość klasy politycznej. Co ciekawe, do niechętnej zwiększaniu roli prezydenta Platformy dołączył sam Jarosław Kaczyński, chowając do szuflady wzmacniający gospodarza Belwederu dawny projekt konstytucji PiS, a w jednym z wywiadów stwierdził, że jego partia popiera teraz system kanclerski. Aby go jednak realnie wprowadzić, należałoby zlikwidować powszechne wybory prezydenckie. Do nich zaś Polacy bardzo się już przyzwyczaili, czemu dają wyraz, uczestnicząc w wyborach głowy państwa w znacznie większej liczbie niż we wszystkich innych.

Prezydent na straży

Kwadratura koła? Niekoniecznie. Z tej pułapki jest wyjście i ma ono związek z proponowaną przez Inkubator Umowy Społecznej decentralizacją państwa, choć akurat w tej sprawie wyrażam jedynie swój osobisty pogląd. Załóżmy mianowicie, że udałoby się przełamać opór warszawskich urzędników oraz publicystów, odwołujących się do czasów średniowiecza, by straszyć nowym rozbiciem dzielnicowym, a następnie oddać więcej władzy samorządom wojewódzkim. O bardzo wielu istotnych sprawach, o których dziś rozstrzyga się w ministerstwach, decydowano by wówczas w Poznaniu, Rzeszowie, Białymstoku i w innych stolicach województw. A nadzór nad tak rozbudowanymi kompetencyjnie samorządami uzyskałby prezydent, stając się strażnikiem unitarnego charakteru państwa, realizującym to zadanie z pomocą wojewodów, którzy z reprezentantów rządu w terenie, staliby się przedstawicielami głowy państwa. Czy nie byłaby to dla prezydenta wystarczająca rekompensata za utratę prawa weta ustawodawczego, które pozostaje główną przyczyną kohabitacyjnych awantur, a potencjalnie także czynnikiem paraliżującym państwo? Gdyby zaś do tej zmiany dołączyć jeszcze jedną, przekształcającą Senat – będący dziś marną namiastką Sejmu – w izbę reprezentującą samorządy i uzupełnioną o nominatów głowy państwa, wówczas otrzymalibyśmy całkowicie nową, bardziej efektywną konstrukcję naszego ustroju.

W ostatnim akapicie swojego artykułu Łukasz Warzecha pisze, że decentralizację państwa może wymusić jedynie „sytuacja przymusowa, wywołana beztroskim wyścigiem na rozdawnictwo", która „zdarzy się prędzej czy później". Nie mam wątpliwości, że Polska tylko zyska, jeśli reformę ustrojową zaczniemy wprowadzać w pierwszej, a nie ostatniej fazie nadciągającego kryzysu. Kryzysu politycznego, a nieuchronnie z czasem także i gospodarczego, który wywoła rozkręcający się dopiero festiwal populistycznych obietnic, połączony ze sparaliżowaniem władzy wykonawczej.

Autor jest profesorem nauk humanistycznych, wykładowcą UKSW i wiceprezesem stowarzyszenia Inkubator Umowy Społecznej

Śródtytuły pochodzą od redakcji

W poniedziałkowej „Rzeczypospolitej" (1 kwietnia 2019 r.) Łukasz Warzecha przeprowadził interesującą analizę projektu Zdecentralizowanej RP, której mam przyjemność być współautorem. Zrobił to w sposób, który w polskiej publicystyce jest niestety coraz rzadziej spotykany, a który zasługuje na rzeczową odpowiedź. Z kilku wątków podjętych w jego artykule, skoncentruję się na jednym, z oczywistych względów, mającym podstawowe znaczenie: czy decentralizacja ustroju Polski jest w ogóle realna? Jakie znaczenie mieć bowiem będą moje wyjaśnienia, że symetryczna decentralizacja, w przeciwieństwie do asymetrycznej, której domaga się Ruch Autonomii Śląska, nie grozi narastaniem lokalnych separatyzmów, skoro i tak nie da się jej wprowadzić? Tym bardziej, jaki sens ma tłumaczenie zawartej w przygotowanym przez nas projekcie Karty Wojewódzkiej (dostępnym na www.zdecentralizowanarp.pl) reguły budżetowej, mającej zapobiegać narastaniu różnic rozwojowych między poszczególnymi regionami, skoro pozostanie ona wyłącznie na papierze.

Pozostało 88% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie polityczno - społeczne
Marek Migalski: Waga nieważnych wyborów
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Gorzka pigułka wyborcza
Opinie polityczno - społeczne
Daria Chibner: Dlaczego kobiety nie chcą rozmawiać o prawach mężczyzn?
Opinie polityczno - społeczne
Jerzy Surdykowski: Czy szczyt klimatyczny w Warszawie coś zmieni? Popatrz w PESEL i się wesel!
felietony
Marek A. Cichocki: Unijna gra. Czy potrafimy być bezwzględni?