Jest jednak pewna instytucja, która – choć jej program wprowadzony pięć dekad temu kompletnie się nie sprawdza – wciąż go promuje i uznaje za jedyny dopuszczalny. Czyni to, pomimo, że w miejscach, gdzie owa strategia sprzed pół wieku jest kwestionowana, następuje gwałtowny rozwój instytucji.
Mowa o Kościele katolickim. Może nie o całym, ale o przede wszystkim tym, który funkcjonuje na Zachodzie. Jego pasterze i teolodzy nieustannie przekonują, że jedyną drogą dla Kościoła jest jego modernizacja, dostosowanie się do wymogów współczesności, zaakceptowanie każdego, nawet najgłupszego pomysłu apostołów ducha czasu i podkreślenie, że każde, nawet najbardziej skandaliczne zachowanie moralne jest nie tylko akceptowalne, ale też zawiera w sobie ziarna świętości i prawdy.
Od pół wieku wiadomo, że ten pomysł przynosi Kościołowi same szkody. Najpierw gigantyczny odpływ kapłanów zrzucających sutanny, później całkowitą laicyzację społeczeństw, które jeszcze w latach 50. były w pełni religijne i które wysyłały tysiące kapłanów i sióstr na misje. A na dodatek degeneracja nauczania Kościoła, który w części krajów zachodnich od dawna nie głosi już Magisterium, ale jakieś własne, dość dziwaczne (choć spójne z relatywistycznymi poglądami Zachodu) doktryny czy zasady moralne. Jednym słowem – by zacytować łagodniejsze sformułowanie „klasyka" polskiej myśli politycznej – sytuacja, w której Kościół w tych miejscach „istnieje jedynie teoretycznie".
Jeśli Kościół na Zachodzie gdzieś się rozwija, to tam, gdzie już dawno wszystkie te pomysły wyrzucono do kosza. Tam, gdzie pielęgnuje się tradycyjną liturgię i z charyzmatyczną pasją przyjmuje tradycyjne formy katolickiej pobożności. Tam, gdzie żyje się moralnością katolicką, dbając o wielodzietne rodziny, nierozerwalność małżeństwa i wspólną modlitwę.
Neokatechumenat, Opus Dei, wspólnota Emmanuel, wspólnoty tradycjonalistyczne i wiele, wiele innych nowych (czasem pielęgnujących starą pobożność) ruchów, a także wywodzący się z nich kapłani i biskupi oraz kierowane przez nich diecezje czy parafie są doskonałym świadectwem tego, jakie metody są skuteczne. A mimo to niemieccy, belgijscy czy szwajcarscy biskupi ciągną – jak ćmy do świecy – do rozwiązań, które doprowadziły do kompletnego rozpadu Kościoła. I niczego się nie uczą.