Powieść „Frankenstein, czyli nowy Prometeusz" Mary Shelley, której 200. rocznica powstania przypadła w tym roku, trudno zakwalifikować pod względem gatunkowym. Klasyk brytyjskiej science fiction Brian W. Aldiss okrzyknął ją pierwszą w dziejach powieścią s.f., ponieważ opowiada o naukowcu, który porwał się na eksperyment mający przynieść fantastyczne rezultaty. Równie dobrze można by ją uznać za kryminał: w toku fabuły giną jej liczni bohaterowie, a podejrzewani o sprawstwo siedzą w więzieniach albo zostają straceni. Nie myliłby się i ten, kto chciałby widzieć we „Frankensteinie" powieść podróżniczą – bohaterowie zwiedzają przeróżne zakątki XVIII-wiecznej Europy, co zostaje przedstawione ze szczegółami. Kto inny miałby pełne prawo nazwać dzieło Mary Shelley powieścią psychologiczną, wskazując na przeciążenia, jakich doznaje psychika naukowca, który momentami znajduje się jakby w malignie. Pokolenia czytelników wydały inny werdykt – jest to powieść grozy, horror, a to za sprawą sztucznego człowieka o potężnej posturze i odrażającej powierzchowności, dopuszczającego się przerażających czynów, dla którego zamordować kogoś to jak splunąć.
Potwór ów w potocznej świadomości funkcjonuje jako Frankenstein, podczas gdy w powieści nazwisko to nosi nieszczęsny naukowiec Wiktor Frankenstein, opanowany żądzą przetestowania swych idei i umiejętności. Rezultat jego działań pozostaje zgoła bezimienny. Twórca zwie go w porywach inwencji nawet szatanem; sam wielkolud ma się za Adama, stworzonego przez swego Boga. Eksperyment udał się nadzwyczajnie. Sztuczny stwór to właściwie nadczłowiek: silny jak byk, szybki jak leopard, zdrowy jak koń, śpi byle gdzie, je byle co (jak autorka jest wegetarianinem), zimno i chłód mu niestraszne, sam uczy się ludzkiej mowy, pisania i czytania. Potem z przypadkowych książek dowiaduje się rudymentów historii, geografii i wiedzy o społeczeństwie, więc o walorach jego umysłu można rozprawiać wyłącznie w superlatywach. Niestety, ów stwór, który w naszych czasach byłby obiektem podziwu, jest przeraźliwie szpetny, kto go widzi, zaraz ucieka albo chwyta za widły.
Biologiczna utopia
Treścią powieści są dzieje Wiktora Frankensteina opowiedziane przez niego samego na łożu śmierci. Jako młody naukowiec odkrył mechanizm życia, co pozwalało teoretycznie na ożywianie nieboszczyków. Zapalczywy Wiktor nie poszedł jednak na łatwiznę, ale z fragmentów ciał zmarłych – tak można domniemywać – poskładał zupełnie nowego osobnika. Frankenstein zrobił trudny eksperyment, ale od razu dobrze. Czy możliwe jest przeprowadzenie takiej operacji pod koniec XVIII wieku w sposób tak udany?
Rozpatrzmy najpierw, o jaki obiekt toczy się gra. „Aby nie opóźniać tempa pracy, w czym przeszkadzałyby mi liczne drobniutkie części organizmu, postanowiłem wbrew pierwotnemu zamierzeniu stworzyć istotę gigantycznej postaci, to znaczy około ośmiu stóp wzrostu i o odpowiednich proporcjach". Osiem stóp – czyli jakieś 2,40 metra. Ważyłoby to monstrum nie mniej niż 120 kilo. Potrzebnego do tego materiału musiałoby być sporo więcej, gdyż w trakcie zabawy tego typu pozostają zapewne sterty odpadków. Jak to zorganizować? Skąd to wziąć? „Wiele potrzebnych mi materiałów otrzymywałem z rzeźni, niejedne pochodziły z sekcji zwłok". Prawda, bywa jeszcze gorzej: „Któż zdoła pojąć grozę tej potajemnej pracy, gdy wśród plugawych wyziewów grzebałem w grobach". Poczynania te chronić musiał najwyższy stopień utajnienia. „W samotnej izdebce, a raczej celi na poddaszu, ogrodzonej od wszystkich pozostałych mieszkań korytarzem i klatką schodową, urządziłem sobie ohydny warsztat tworzenia".
„Po wielu dniach i nocach niewiarygodnego wysiłku i najcięższej pracy udało mi się wykryć, dlaczego rodzi się życie i dzięki czemu utrzymuje; ba, więcej jeszcze, bo sam posiadłem sztukę zapładniania życiem materii nieożywionej". Nic konkretnego nie wiemy o metodzie odkrytej i zastosowanej przez Frankensteina, ale przy stanie medycyny, jaki panował na przełomie XVIII i XIX wieku, stworzenie w opisany sposób sztucznego człowieka nie wydaje się możliwe. Prosta z tego punktu widzenia transplantacja serca odbyła się dopiero w latach 60. XX wieku, a gdzie tam do innych organów! Wielobój anatomiczny i medyczny, w jaki wdał się Frankenstein, był nie do pomyślenia w chałupniczych warunkach, kiedy nie wiedziano o bakteriach, nie znano antybiotyków, nie zdawano sobie nawet sprawy z istnienia bariery immunologicznej, która wyklucza proste lepienie człowieka z części pochodzących od różnych dawców. W tym sensie powstanie sztucznego człowieka należy uznać za utopię biologiczną, fantastyczny element, który wymaga od czytelnika zawieszenia niewiary, aby można było śledzić przesłanie utworu. Do dziś nikt nie skopiował wyczynu Frankensteina; medycyna nawet nie próbuje takich eksperymentów, uznając je wręcz za ślepą uliczkę.