Wiktor Frankenstein. Nieodpowiedzialny uczony

Wiktor Frankenstein jest protoplastą współczesnego naukowca, który w przekonaniu, że pracuje dla dobra ludzkości, staje nieraz przed przytłaczającymi go dylematami moralnymi. Dziś analogie między jego pracą a współczesną medycyną można znaleźć w inżynierii genetycznej.

Publikacja: 12.10.2018 15:00

Wiktor Frankenstein. Nieodpowiedzialny uczony

Foto: EAST NEWS

Powieść „Frankenstein, czyli nowy Prometeusz" Mary Shelley, której 200. rocznica powstania przypadła w tym roku, trudno zakwalifikować pod względem gatunkowym. Klasyk brytyjskiej science fiction Brian W. Aldiss okrzyknął ją pierwszą w dziejach powieścią s.f., ponieważ opowiada o naukowcu, który porwał się na eksperyment mający przynieść fantastyczne rezultaty. Równie dobrze można by ją uznać za kryminał: w toku fabuły giną jej liczni bohaterowie, a podejrzewani o sprawstwo siedzą w więzieniach albo zostają straceni. Nie myliłby się i ten, kto chciałby widzieć we „Frankensteinie" powieść podróżniczą – bohaterowie zwiedzają przeróżne zakątki XVIII-wiecznej Europy, co zostaje przedstawione ze szczegółami. Kto inny miałby pełne prawo nazwać dzieło Mary Shelley powieścią psychologiczną, wskazując na przeciążenia, jakich doznaje psychika naukowca, który momentami znajduje się jakby w malignie. Pokolenia czytelników wydały inny werdykt – jest to powieść grozy, horror, a to za sprawą sztucznego człowieka o potężnej posturze i odrażającej powierzchowności, dopuszczającego się przerażających czynów, dla którego zamordować kogoś to jak splunąć.

Potwór ów w potocznej świadomości funkcjonuje jako Frankenstein, podczas gdy w powieści nazwisko to nosi nieszczęsny naukowiec Wiktor Frankenstein, opanowany żądzą przetestowania swych idei i umiejętności. Rezultat jego działań pozostaje zgoła bezimienny. Twórca zwie go w porywach inwencji nawet szatanem; sam wielkolud ma się za Adama, stworzonego przez swego Boga. Eksperyment udał się nadzwyczajnie. Sztuczny stwór to właściwie nadczłowiek: silny jak byk, szybki jak leopard, zdrowy jak koń, śpi byle gdzie, je byle co (jak autorka jest wegetarianinem), zimno i chłód mu niestraszne, sam uczy się ludzkiej mowy, pisania i czytania. Potem z przypadkowych książek dowiaduje się rudymentów historii, geografii i wiedzy o społeczeństwie, więc o walorach jego umysłu można rozprawiać wyłącznie w superlatywach. Niestety, ów stwór, który w naszych czasach byłby obiektem podziwu, jest przeraźliwie szpetny, kto go widzi, zaraz ucieka albo chwyta za widły.

Biologiczna utopia

Treścią powieści są dzieje Wiktora Frankensteina opowiedziane przez niego samego na łożu śmierci. Jako młody naukowiec odkrył mechanizm życia, co pozwalało teoretycznie na ożywianie nieboszczyków. Zapalczywy Wiktor nie poszedł jednak na łatwiznę, ale z fragmentów ciał zmarłych – tak można domniemywać – poskładał zupełnie nowego osobnika. Frankenstein zrobił trudny eksperyment, ale od razu dobrze. Czy możliwe jest przeprowadzenie takiej operacji pod koniec XVIII wieku w sposób tak udany?

Rozpatrzmy najpierw, o jaki obiekt toczy się gra. „Aby nie opóźniać tempa pracy, w czym przeszkadzałyby mi liczne drobniutkie części organizmu, postanowiłem wbrew pierwotnemu zamierzeniu stworzyć istotę gigantycznej postaci, to znaczy około ośmiu stóp wzrostu i o odpowiednich proporcjach". Osiem stóp – czyli jakieś 2,40 metra. Ważyłoby to monstrum nie mniej niż 120 kilo. Potrzebnego do tego materiału musiałoby być sporo więcej, gdyż w trakcie zabawy tego typu pozostają zapewne sterty odpadków. Jak to zorganizować? Skąd to wziąć? „Wiele potrzebnych mi materiałów otrzymywałem z rzeźni, niejedne pochodziły z sekcji zwłok". Prawda, bywa jeszcze gorzej: „Któż zdoła pojąć grozę tej potajemnej pracy, gdy wśród plugawych wyziewów grzebałem w grobach". Poczynania te chronić musiał najwyższy stopień utajnienia. „W samotnej izdebce, a raczej celi na poddaszu, ogrodzonej od wszystkich pozostałych mieszkań korytarzem i klatką schodową, urządziłem sobie ohydny warsztat tworzenia".

„Po wielu dniach i nocach niewiarygodnego wysiłku i najcięższej pracy udało mi się wykryć, dlaczego rodzi się życie i dzięki czemu utrzymuje; ba, więcej jeszcze, bo sam posiadłem sztukę zapładniania życiem materii nieożywionej". Nic konkretnego nie wiemy o metodzie odkrytej i zastosowanej przez Frankensteina, ale przy stanie medycyny, jaki panował na przełomie XVIII i XIX wieku, stworzenie w opisany sposób sztucznego człowieka nie wydaje się możliwe. Prosta z tego punktu widzenia transplantacja serca odbyła się dopiero w latach 60. XX wieku, a gdzie tam do innych organów! Wielobój anatomiczny i medyczny, w jaki wdał się Frankenstein, był nie do pomyślenia w chałupniczych warunkach, kiedy nie wiedziano o bakteriach, nie znano antybiotyków, nie zdawano sobie nawet sprawy z istnienia bariery immunologicznej, która wyklucza proste lepienie człowieka z części pochodzących od różnych dawców. W tym sensie powstanie sztucznego człowieka należy uznać za utopię biologiczną, fantastyczny element, który wymaga od czytelnika zawieszenia niewiary, aby można było śledzić przesłanie utworu. Do dziś nikt nie skopiował wyczynu Frankensteina; medycyna nawet nie próbuje takich eksperymentów, uznając je wręcz za ślepą uliczkę.

Strach i ciekawość

Gdyby ograniczyć się do dosłownego traktowania dzieła Mary Shelley, za burtą pozostałyby walory, dla których przetrwało ono dwa wieki w dobrej kondycji i narobiło hałasu w kulturze światowej. Wizja Shelley, sugestywna i niesamowita, wpisała się w atmosferę i zainteresowania epoki. Nocne spacery szaleńca owładniętego upiornym projektem, księżyc na niebie i nagie drzewa wokół, a potem, już za czasów filmu, poskładany z połci Boris Karloff z wyraźnie widocznymi szwami na obliczu – wszystko to tworzy atmosferę niesamowitości, jak gdyby Shelley znalazła się niepokojąco blisko tajemnicy bytu.

To, co w powieści wydaje się współczesne i wciąż aktualne, dotyczy przedstawienia postaci naukowca. Dokonując odkrycia, znajduje się w stanie uniesienia, wytrwała praca i wnikliwa obserwacja doprowadziły do tego, że „spośród najgłębszych ciemności nagle zaświtało mi światło – tak olśniewające i cudowne, a przy tym tak proste, że od ogromu możliwości, jakie symbolizowało, doznawałem oszołamiającego zawrotu głowy, jakkolwiek równocześnie zdumiewałem się tym, dlaczego spośród tylu geniuszów, którzy prowadzili te same badania, nikomu nie przypadło w udziale to tak nadzwyczajne odkrycie". W relacjach uczonych i odkrywców często powtarza się ów moment iluminacji, kiedy rozproszone elementy układają się w logiczną całość. Uniesienia, jakie temu towarzyszy, nie sposób podobno porównać z niczym. Wspólny tym relacjom jest też element prostoty i oczywistości, charakterystyczny dla rozwiązania zagadki. Dopiero post factum, gdy wszystko staje się jasne, widać, jak łatwo było na nie wpaść.

Frankensteinem powodowały też w równej mierze strach i ciekawość. Te emocje towarzyszą dzisiejszym uczonym w bodaj jeszcze większym stopniu. Strach wynika z uruchomienia potężnych sił, które mogą się znarowić, z nieprzewidzianych skutków poczynań naukowca, które mogą się obrócić przeciwko jego światu. Gdy w zderzaczu hadronów w CERN poszukiwano bozonu Higgsa, niektórzy apelowali o wstrzymanie badań, gdyż wysokoenergetycznym zderzeniom towarzyszyć miała produkcja miniaturowych czarnych dziur, które – wchłaniając materię Ziemi i rozrastając się – po pewnym czasie miały unicestwić planetę.

Wcześniej, przy okazji lądowania na Księżycu, domniemywano, że warstwa pyłu księżycowego może być tak gruba, iż lądownik przepadnie w niej bez śladu. Przy okazji projektowania bomby A obawiano się na serio zapłonu materii na Ziemi, a potem w całym Wszechświecie, co rzecz jasna miało ów Wszechświat unicestwić do najdalszej gwiazdy. Obawy te okazały się płonne, ale świadczą o tym, że działalność naukowa zawsze podszyta jest lękiem przed tym, co z niej niespodziewanego wyniknie.

Cechami wspólnymi Frankensteina i dzisiejszych uczonych jest również sprawność i nadzieja na sukces. Nikt nie podejmuje się ryzykownych i kosztownych prac, gdy nie wierzy w szczęśliwy rezultat końcowy. Wreszcie i Frankensteinowi, i współczesnym naukowcom powinna przyświecać odpowiedzialność za swoje dzieło. Tu sprawa jest bardziej skomplikowana.

Oczywiście nie można robić badań i zaczynać eksperymentów, nie przejmując się, co z tego wyniknie. Nie dzisiaj. Po sukcesach bomby A, odmierzonych hekatombą ofiar, przyszło otrzeźwienie i refleksja, w jakim stopniu fizycy przyczynili się do śmierci, cierpienia i okaleczenia setek tysięcy przypadkowych ludzi, którzy w niczym nie zawinili. Ale i w przypadku Frankensteina odpowiedzialność uczonego za swe dzieło została mocno przez Mary Shelley wyeksponowana. To jest egzamin, którego geniusz medyczny z Genewy absolutnie nie zdał. W gotowym gigancie ujrzał nie piękno ożywionej materii, ale ohydę tak powstałej istoty. Odrazy, która go opanowała, nie potrafił przezwyciężyć i w szoku porzucił laboratorium wraz z kłopotliwą zawartością. Jak się potem okazało, to najgorsze, co mógł uczynić.

Współcześni uczeni znajdują się w bardziej skomplikowanej sytuacji. Z powodu zewnętrznego finansowania ich prac, uwikłania organizacyjnego itp. nie są panami swych odkryć. Pozostają ich autorami, ale nie właścicielami, a więc odpowiedzialność za skutki ich wykorzystania rozkłada się na wiele podmiotów. Mimo to pozostaje jasne, że gdyby nie ich inwencja i praca, kwestia taka w ogóle by nie stanęła. Uczony, jako osobnik głęboko moralny – takich jest większość – staje w końcu przed własnym sumieniem, które napomina go nawet nocą. W tym sensie Wiktor Frankenstein jest jakby prototypem współczesnego naukowca, który w przekonaniu, że pracuje dla dobra ludzkości, staje nieraz przed przytłaczającymi go dylematami moralnymi.

Nieudana ucieczka

Najróżnorodniejsze uczucia miotały moim sercem, porywając mnie za sobą niby huraganowy wicher, w pierwszym zapale powodzenia. Nikt tego pojąć nie zdoła. Życie i śmierć wydały mi się teraz idealnymi granicami, przez które muszę się najpierw przedrzeć, a potem zalać potężnym potokiem światła ten ciemny świat. Nowy gatunek będzie mi wdzięczny jako swemu źródłu i twórcy. Wiele szczęśliwych i wspaniałych istot ludzkich mnie będzie zawdzięczać swe istnienie. Żaden ojciec nie mógłby żądać tak pełnej wdzięczności od swego dziecka, na jaką ja z ich strony będę zasługiwał".

Z perspektywy dalszych wydarzeń z powieści, a także dwóch wieków, jakie minęły od jej wydania, widać, jak naiwne były to rojenia. To co skomplikowane wydawało się Frankensteinowi proste i oczywiste. Koniec zmagań okazał się dopiero ich początkiem. Uczony nie był gotowy na przyjęcie skutków swego odkrycia i uchylił się od tego. To spowodowało całą tragedię. Jak mawiał mój ojciec, „jednego błędu życiem nie naprawisz długim".

Współcześni uczeni wiedzą przynajmniej tyle, że naśladowanie Frankensteina w ucieczce od odpowiedzialności do niczego dobrego nie prowadzi. Współcześnie dość liczne analogie między pracą Frankensteina a dzisiejszą biologią i medycyną można znaleźć na gruncie inżynierii genetycznej. Owe podmiany genów pomidora na geny skorpiona czy klonowanie nowych istot to przecież w gruncie rzeczy działalność pokrewna robocie Frankensteina. Gdy jednak uświadomiono sobie groźne skutki, jakie by mogły wyniknąć z inżynierii genetycznej, ogłoszono moratorium na te badania i nawet dziś, tak odczuwam, towarzyszy im wzmożona ostrożność. Inna sprawa, że materia, z której zbudowane są ciała ludzi i zwierząt, nie jest tak bardzo plastyczna jak połcie pozyskiwane z XVIII-wiecznych prosektoriów i rzeźni. Jeden udany klon owcy Dolly wymagał około 400 prób chybionych, podczas gdy Frankensteinowi wszystko udało się doskonale już za pierwszym razem.

Potwór Frankensteina przy okazji przypadkowego spotkania zażądał od swego twórcy, by mu stworzył partnerkę – jak Bóg Ewę dla Adama. Mając na względzie dobro ludzkości, której nowa rasa mogłaby w perspektywie zagrozić, Frankenstein odmówił. Stąd zrodziły się jego kłopoty. Mary Shelley nie wzięła pod uwagę rozwiązania, w którym Frankenstein czyni wielkoluda swoim służącym, powiernikiem i asystentem, ale wynikłaby z tego całkiem inna powieść. Co zaś do kobiet – niewykluczone, że znalazłyby się takie, którym odrażający olbrzym przypadłby do gustu.

Występni grabarze

Do powstania „Frankensteina" doszło przypadkiem. W maju i czerwcu 1816 roku piątka osób spędzała czas nad Jeziorem Genewskim: Mary Godwin, późniejsza autorka powieści, angielski poeta Percy Shelley, jej przyszły mąż, bardziej u nas znany lord Byron z kochanką i wreszcie doktor John Polidori, lekarz Byrona, gospodarz willi Diodati. Wieczorem 16 czerwca doszło do konkursu na opowieści o duchach, z czego każdy opowiadający miał wywieść historię do czytania; niestety, pogoda wkrótce się poprawiła i Mary jako jedyna zapisała swój pomysł w formie literackiej. Powieść ukazała się anonimowo w Londynie 1 stycznia 1818 roku i stanowi jej najwybitniejsze dokonanie literackie.

Gdy o powieści zrobiło się głośno, wielu zastanawiało się nad źródłami inspiracji. „Frankenstein" był dziełem nastolatki i nawet jeśli przyjąć, że w końcowej redakcji pomagał sam Percy Shelley, tekst świadczy o ponadprzeciętnym oczytaniu w problematyce naukowej. Wskazywano, że Mary Shelley mogła znać wydane w 1812 roku „Elementy filozofii chemicznej" Humphry Davy'ego, najwybitniejszego angielskiego naukowca epoki romantyzmu. Mogła słyszeć o pokazach Giovanniego Aldiniego, którego stryjem był sam Galvani. Aldini wyspecjalizował się w demonstrowaniu reakcji martwych mięśni na uderzenia prądem z baterii galwanicznych. Głośny był jego pokaz przed Królewskim Kolegium Chirurgów w Londynie w roku 1803. Mary miała wprawdzie wtedy sześć lat, więc trudno ją posądzać o osobisty udział w spektaklu, ale obszernie zrelacjonował go „The Times" i po latach jeszcze go wspominano. Na przełomie wieków XVIII i XIX panowała w Europie moda na tajemnicze zjawiska; każdy, kto obracał się w tzw. towarzystwie, czuł się zobowiązany coś wiedzieć o tych sprawach.

Pod koniec XX wieku uczestniczyłem kilkakrotnie w imprezach pod nazwą „Weekend z Frankensteinem" w Ząbkowicach Śląskich, które przed II wojną nazywały się właśnie Frankenstein. Organizatorzy nawiązywali do dzieła Mary Shelley, sugerując nawet, że jej wyobraźnię mogły pobudzić wydarzenia, które rozegrały się w ich mieście w 1606 roku. Miasto opanowała zaraza i trzecia część jego mieszkańców zmarła. W poszukiwaniu jej źródła wykryto, że miejscowi grabarze wykradali zwłoki i produkowali z nich trujący proszek, rozsypywali po mieście, smarowali nim progi, klamki i kołatki. Przy okazji okradali bezbronne zwłoki, a także bezcześcili je w różny sposób – odnotowano przynajmniej jeden przypadek obcowania płciowego z trupem młodej dziewczyny.

Poprzedzone torturami procesy trwały od jesieni 1606 do wiosny 1607 roku. Wykonując wyroki, okaleczono i spalono żywcem 17 osób. Wydarzenie odbiło się echem w całej Europie, pisała o nim gazeta z Augsburga, a sześć kazań dziękczynnych po uśmierzeniu afery wydano drukiem w Lipsku.

Czy Mary Shelley wiedziała o strasznych zajściach w dolnośląskim miasteczku i na dowód tej inspiracji nadała bohaterowi nazwisko Frankenstein? Osobiście wątpię; bardziej prawdopodobny jest wpływ zamku Frankenstein opodal Darmstadt, w którego pobliże doprowadziły autorkę jej peregrynacje. Działał w nim fizyk i alchemik Johann Konrad Dippel, który urządził tam laboratorium wyspecjalizowane w dziwacznych eksperymentach. Dippel, zwany również Konradem Frankensteinem, był zafascynowany życiem wiecznym, a do doświadczeń miał używać części ciał ludzkich i zwierzęcych. To postać bliższa Wiktorowi Frankensteinowi niż anonimowi grabarze z Dolnego Śląska.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Powieść „Frankenstein, czyli nowy Prometeusz" Mary Shelley, której 200. rocznica powstania przypadła w tym roku, trudno zakwalifikować pod względem gatunkowym. Klasyk brytyjskiej science fiction Brian W. Aldiss okrzyknął ją pierwszą w dziejach powieścią s.f., ponieważ opowiada o naukowcu, który porwał się na eksperyment mający przynieść fantastyczne rezultaty. Równie dobrze można by ją uznać za kryminał: w toku fabuły giną jej liczni bohaterowie, a podejrzewani o sprawstwo siedzą w więzieniach albo zostają straceni. Nie myliłby się i ten, kto chciałby widzieć we „Frankensteinie" powieść podróżniczą – bohaterowie zwiedzają przeróżne zakątki XVIII-wiecznej Europy, co zostaje przedstawione ze szczegółami. Kto inny miałby pełne prawo nazwać dzieło Mary Shelley powieścią psychologiczną, wskazując na przeciążenia, jakich doznaje psychika naukowca, który momentami znajduje się jakby w malignie. Pokolenia czytelników wydały inny werdykt – jest to powieść grozy, horror, a to za sprawą sztucznego człowieka o potężnej posturze i odrażającej powierzchowności, dopuszczającego się przerażających czynów, dla którego zamordować kogoś to jak splunąć.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Portugalska rewolucja goździków. "Spotkałam wiele osób zdziwionych tym, co się stało"
Plus Minus
Kataryna: Ministrowie w kolejce do kasy
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków