Jak pomagać Polakom na Wschodzie

Jeśli prześpimy najbliższe lata i jako państwo nie zbudujemy spójnej i efektywnej polityki wobec Polaków na Wschodzie, może się okazać, że nie będzie z kim budować mostu narodowej tożsamości. Ci, którzy trwają przy Rzeczypospolitej, są z pokolenia, które wymiera, a młode może zostać po cichu zrusyfikowane.

Aktualizacja: 18.09.2016 11:17 Publikacja: 15.09.2016 13:51

Zygmunt Czapla uparcie wozi żmudnie uzbierane dary na Kresy

Zygmunt Czapla uparcie wozi żmudnie uzbierane dary na Kresy

Foto: Rzeczpospolita, Radosław Brzostek

Styczeń 2015 r.: dzieci z polskiej szkoły w Glinciszkach wspinają się na kolana i wtulają w mężczyznę w mundurze 5. Wileńskiej Brygady AK. Jest w tym obrazie coś po wielokroć symbolicznego. Glinciszki to ponadpółtysięczna wieś i gmina na Litwie w okręgu wileńskim (do 1945 r. w Polsce, w województwie wileńskim, w powiecie wileńsko-trockim), której do dziś główną ozdobą jest neogotycki pałac Jeleńskich herbu Korczak.

Historia swój krwawy ślad zapisała pod hasłem „Zbrodnia w Glinciszkach" (litewski oddział pomocniczy policji niemieckiej w czerwcu 1944 r. zastrzelił tu 38 Polaków, gównie kobiety i dzieci, w odwecie za śmierć czterech policjantów w starciu z brygadą dowodzoną przez mjr. Zygmunta Szyndzielarza „Łupaszkę"). Dzieci to już trzecie powojenne pokolenie Polaków, dla których „Litwo, ojczyzno moja" brzmi naturalnie, a mężczyzna w mundurze to Paweł Stasiak z koszalińskiej Grupy Rekonstrukcji Historycznej Gryf, która wraz ze Stowarzyszeniem Traugutt z Pruszcza Gdańskiego zawiozła na Wileńszczyznę świąteczne paczki dla kombatantów i ich rodzin. I świąteczne kartki. Dzieci z podkoszalińskiego Sianowa napisały na jednej z nich: „Szanowna, Droga Bohaterko z Kresów Wschodnich! Pamiętamy o twoich zasługach dla naszego kraju". I wymalowały biało-czerwoną flagę.

W paczkach były podstawowe produkty żywnościowe, środki czystości. Tego typu pomoc to wciąż podstawowy element wsparcia dla rodaków na Kresach. – To rodziny polskich bohaterów, bo tam chyba nie ma takiej, która nie przeżyłaby wojennej i powojennej gehenny. Rodziny tych, którzy walczyli o niepodległą Polskę, wiadomo – po operacji „Ostra Brama" każdy Polak był dla Sowietów wrogiem, wywożono ich zatem masowo na Sybir, a gdy wracali, zwykle po 1956 roku, czekały ich kolejne represje, w tym m.in. uniemożliwienie znalezienia takiej pracy, która pozwoliłaby im na godziwe życie. Wolna Litwa też potraktowała ich jako obywateli drugiej kategorii, bardzo często więc żyją dzisiaj w trudnych warunkach – mówi Marcin Maślanka, politolog, założyciel Gryfa (1 marca, w Narodowym Dniu Żołnierzy Wyklętych, prezydent RP Andrzej Duda odznaczył go Srebrnym Krzyżem Zasługi). Ale dodaje, że choć pomoc materialna jest wielu Polakom z Kresów bardzo potrzebna, równie ważna jest świadomość, że się o nich nie zapomina, że są da Polski ważni. – A mam wrażenie, że na tym polu trochę wyręczamy państwo.

Gdyby spojrzeć na listę instytucji, agend, stowarzyszeń i grup zajmujących się pomocą Polakom na Wschodzie – jest ich naprawdę mnóstwo – mogłoby się wydawać, że na drodze budowania solidnej i trwałej wspólnoty z rodakami z Kresów jesteśmy bliscy szczęśliwego finału. Tak nie jest, a wiele wskazuje na to, że może być gorzej, bo ostre kolory pierwotnych, rozbudzonych wraz z upadkiem komunizmu w Europie, sentymentów z biegiem czasu przyblakły.

– Wilno i Lwów to wciąż miejsca sentymentalnych wycieczek Polaków, często związanych korzeniami z Kresami, a Ostra Brama i Cmentarz Orląt Lwowskich to żelazne punkty na ich mapie, ale ich intensywności w porównaniu z pierwszą dekadą po 1989 roku nie da się porównać – przyznaje Joanna Dudak-Ławecka z Biura Podróży Bezkresy, bodaj pierwszego takiego biura w kraju, które wówczas zaczęło organizować wyjazdy w miejsca-symbole polskości na Kresach.

Od Żołnierzy Wyklętych do Kresów

Dziś ton na polu łączności z Polakami z Kresów zaczynają nadawać ci, którzy sami organizują transporty z pomocą, sami inicjują wyjazdy o charakterze tożsamościowym – młodzi, często bez żadnych związków krwi z ziemiami dawnej Rzeczypospolitej, ludzie z pokolenia, które odkryło dla siebie Kresy 10–15 lat temu w zupełnie innym, patriotycznym wymiarze. I którzy coraz dobitniej upominają się od państwa większej aktywności i wyraźnej korekty polityki wobec Polaków z Kresów. Działają w stowarzyszeniach stosunkowo dużych, jak np. mające siedzibę we Wrocławiu Odra-Niemen (inicjujące liczne akcje pomocowe i edukacyjne, np. „Rodacy Bohaterom"), mniejsze, ale niezwykle aktywne, jak np. Stowarzyszenie Traugutt, o którym głośno było z racji zbiórki książek i przyborów szkolnych dla polskich szkół na Kresach, po małe zespoły entuzjastów tworzących choćby grupy rekonstrukcyjne.

Wielu z nich uważa, że czas po przemianach ustrojowych – to już 27 lat – mógł być wykorzystany lepiej dla Polski i Polaków żyjących na Wschodzie, niż miało to miejsce. Są krytyczni, ale dynamiczni, szybcy w działaniu i pełni pasji. Niewykluczone, że to właśnie ich aktywność sprawi, że owych 27 lat nie zostanie kiedyś uznanych za lata stracone.

– Jeśli chodzi o aktywność w sferze pomocy, działalności stowarzyszeń i w ogóle organizacji pozarządowych, to od kilku lat wyraźnie widać wyraźne ożywienie – podkreśla Marcin Maślanka, wskazując jednak, że według niego to przede wszystkim efekt zmiany klimatu wokół najnowszej historii Polski, a co za tym idzie zmiany pokoleniowej w szeregach tych, którzy dziś upominają się o silniejsze związki ojczyzny z rodakami na Wschodzie. A zwłaszcza fenomenu, jakim jest rosnąca fascynacja młodego pokolenia historią Żołnierzy Wyklętych. – To ci, którzy najpierw odkryli naszych bohaterów, a potem ich kresowe korzenie – podkreśla Maślanka. I dodaje: – Pamiętam, jak fascynacja historią m.in. „Łupaszki" doprowadziła mnie do fascynacji Kresami.

Maślanka wspomina, jak docierał do żyjących wówczas świadków interesujących go historycznych zdarzeń, w rezultacie chłonął Kresy. I tak jak wiele jego koleżanek i kolegów „dotkniętych Kresami" uświadomił sobie – a przecież nie była to powszechna refleksja – że Kresy to nie jakiś landszaftowy ułan z lancą, lecz przez wieki serce Rzeczypospolitej. – Efekt? – Jeśli mierzyć temperaturę zainteresowania Kresami na przestrzeni lat, to proszę popatrzeć na liczne młode stowarzyszenia, harcerzy, grupy rekonstrukcyjne, w końcu środowiska kibicowskie – tak, te zwykle odsądzane od czci i wiary jako „faszystowskie". Tu temperatura jest najwyższa –mówi.

– Z moich obserwacji wynika, że zwłaszcza w ostatnich kilkunastu latach zainteresowanie Polaków w kraju Polakami za wschodnią granicą rośnie – wtóruje Ilona Gosiewska, prezes Stowarzyszenia Odra-Niemen. Oczywiście wcześniej też wiele środowisk było aktywnych, ale to głównie dotyczyło stowarzyszeń typu stowarzyszenie przyjaciół Wilna czy Grodna, zakładanych przez osoby, które kiedyś tam mieszkały, a chciały kultywować pamięć o tych miejscach i swoim rodowodzie. Działały prężnie, ale na niedużą skalę. W ostatnich latach z jednej strony powstało mnóstwo ogólnopolskich akcji, z drugiej – pomógł rozwój mediów społecznościowych, zwłaszcza że dla klasycznych to nie był temat zbyt atrakcyjny.

Gosiewska potwierdza też fenomen młodego pokolenia. – Nasze stowarzyszenie zajmuje się nie tylko pomocą Polakom na Wschodzie, ale też edukacją historyczną i patriotyczną wśród młodych Polaków, a dla mnie to wspólny kierunek. I z pewnością to, że osiem–dziewięć lat temu ruszyła fala fascynacji zagadnieniami patriotycznymi, było impulsem, który wpłynął na wzrost zainteresowania Kresami i żyjącymi tam naszymi rodakami. Zwłaszcza że w szkołach tematyka ta była skąpa. W młodym pokoleniu pojawiła się wyraźna potrzeba sięgania po autentyczne wartości, prawdziwych bohaterów – dodaje. Jako przykład, przywołuje film o Weronice Sebastianowicz, przewodniczącej Stowarzyszenia Żołnierzy Armii Krajowej na Białorusi. – To był prosty film, choć rzeczywiście emocjonujący. Jeździliśmy z nim po całej Polsce, pokazując go w małych oraz dużych miejscowościach, i mieliśmy pełne sale – wspomina.

To wiadomość z półki „dobra". Ale więcej jest niepokojących.

Rosyjskie dzwonki w smartfonach

Spotkałem się kiedyś z kolegą związanym zawodowo z poważną, historyczną instytucją państwową, który jeździł na kolonie dla młodych Polaków z Kresów. Ja mu opowiadam o tych naszych akcjach pomocy Kresowiakom, o wyzwaniach, nadziejach, a on na to: „To jest dla Polski stracone pokolenie". Zatkało mnie. Według tej relacji wielu z tych młodych, zwłaszcza z Litwy – owszem, przyjeżdża, ale nie jest specjalnie Polską zainteresowanych. Rząd ich dusz w dużej mierze przejęli już Rosjanie. Oni oglądają nawet nie litewskie, ale rosyjskie kanały telewizyjne, słuchają rosyjskich stacji radiowych, siedzą w rosyjskim internecie, nawet w swoich smartfonach mają rosyjskie dzwonki i rosyjskie gry. Nic dziwnego, że nie tylko najchętniej mówią, ale i myślą po rosyjsku. Jak się rozmawia np. o bitwie pod Grunwaldem, to potrafi paść uwaga, że „to przecież Rosjanie walczyli". Czas ponad dwóch dekad, których w kontekście Polaków na Wschodzie najwyraźniej nie umieliśmy, jako 38-milionowy kraj, efektywnie zagospodarować, znika – opowiada Marcin Maślanka.

Jego zdaniem bije ostatni dzwon na alarm, żeby te niekorzystne tendencje odwrócić. – Jeśli prześpimy moment, to za chwilę okaże się, że nie ma z kim budować mostu państwowej i narodowej tożsamości, bo ci, którzy stoją wiernie przy Rzeczypospolitej, są z pokolenia, które zniknie z przyczyn naturalnych, a młode pokolenie zostanie po cichu zrusyfikowane – tłumaczy.

– To kwestia informacji, propagandy, mediów czy choćby rozrywki, a przecież nas tam nie ma. Za to wszędzie jest telewizja rosyjska, bardzo atrakcyjna – nie przypadkiem, bo Rosja sporo inwestuje, żeby jej przekaz był dominujący. A gdzie jest polska telewizja? Ja to na różnych spotkaniach mówiłam wprost: jedyna telewizja Polonia nie jest atrakcyjną ofertą dla młodego pokolenia. Potem się dziwimy, że polska młodzież lepiej mówi po rosyjsku niż po polsku. Ja nie wiem, czy to jest możliwe, ale są państwa, które w swój przekaz inwestują i osiągają cele. Państwa. Tego nie załatwi organizacja pozarządowa – dorzuca Gosiewska i podkreśla, że w nowoczesnej przestrzeni komunikacyjno-medialnej toczy się rywalizacja, którą przegrywamy. Walkowerem?

– Nie można powiedzieć, że państwo polskie jest bierne, bo jednak ramy do działania, może niedoskonałe, ale są: jest ustawa repatriacyjna, jest Karta Polaka. Owszem, wzmaga się dyskusja, że są one niedoskonałe i same w sobie zawierają bariery, ale tu przede wszystkim chodzi o wektor aktywności na linii organizacje – państwo – zwraca uwagę Maślanka. – Mam wrażenie, że wciąż jest tak, że to ludzie, od dołu, są inicjatorami, a państwo pomaga, czyli my kołaczemy do państwowych drzwi i prosimy: dajcie zgodę na to, dajcie pieniądze na tamto. A tu chyba najwyższy czas, żeby było odwrotnie. Tylko aktywne państwo, z całym swoim aparatem, wsparte stowarzyszeniami i pospolitym ruszeniem, może dokonać jakościowej zmiany – podkreśla.

Na tym nie koniec problemów, bo na dodatek okazuje się, że państwo, tworząc procedury, piętrzy bariery. Ilona Gosiewska sięga po przykład: – Programy, z których można korzystać, działając na rzecz Polaków na Kresach, czy to senackie, czy z MSZ, mają budżety jednoroczne. Nie można zatem przyjąć strategii długofalowej, bo jakiś ważny i potrzebny projekt może nie być kontynuowany.

Szefowa Stowarzyszenia Odra-Niemen wskazuje, że nie ma długoletnich planów skierowanych do organizacji, które dobrze znają środowiska Polaków na Kresach i ich potrzeby. Do tego co roku zmieniają się priorytety. A to dezorientuje żyjących tam Polaków i rodzi pytania typu: „o co Polsce chodzi?" czy „czego Polska od nas oczekuje?"

Z perspektywy organizacji pozarządowych zorientowanych na Kresy, można by rzec, wyłania się z tego przeciwieństwo spójnej i długofalowej polityki wobec Polaków na Wschodzie, czyli działanie doraźne i bez określenia strategicznych celów. W ten sposób chyba nawet nie zbliżymy się do modus operandi niemieckich ziomkostw (dla przykładu – ok. 90 proc. działalności ziomkostw finansują fundusze państwowe), których skuteczności i narzędzi zazdroszczą działacze polskich organizacji działających na rzecz Polaków, których historia – co więcej: bez ich najmniejszej winy – rozdzieliła z ojczyzną.

Gosiewska wykłada to jasno: – Potrzebny jest plan, koordynacja, promocja, pomoc mediów. Takie organizacje jak nasza powinny być wsparciem dla państwa, ale państwo musi być motorem.

Maślanka: – Trzeba kompleksowej, aktywnej polityki przywracania ojczyźnie młodych Polaków ze Wschodu. Spójnej, czyli takiej, że na coś trzeba się zdecydować. Jeśli odpuszczamy sobie walkę o polskie szkoły, to ściągajmy ich do Polski dzięki programom stypendialnym, jeśli nie udaje się efektywnie walczyć o prawa naszej mniejszości, to ściągajmy ją do kraju i ją tu zatrzymajmy. Jeśli prowadzimy zachowawczą politykę zagraniczną, w której sojusze i „niedrażnienie" są wartościami wyższymi, i nie reagujemy albo reagujemy zbyt asekuracyjnie na nieprzyjazne gesty wobec rodaków ze Wschodu, to nie dyskutujmy o tym, czy wpuszczać uchodźców, czy wzmacniać rynek pracy Ukraińcami, tylko w pierwszej kolejności ściągnijmy wszystkich tych Polaków, którzy chcą do Polski wrócić, a wciąż, z różnych powodów, nie mogą.

Gosiewska wskazuje też na nowe, dobrze rokujące zjawisko – coraz liczniejsze organizacje działające na rzecz Polaków ze Wschodu zaczynają ze sobą współpracować. Tworzyć sieć. – Była potrzeba wsparcia polskich szkół na Litwie, organizowaliśmy szeroko zakrojoną akcję. Niedawno Stowarzyszenie Traugutt przeprowadziło wspaniałą kampanię zbierania podręczników i przyborów szkolnych dla polskich szkół na Wileńszczyźnie. I robimy to wspólnie, jedni biorą na siebie sprawy promocji, inni logistykę. Ta współpraca jest już na tyle skuteczna, że myślimy o jakiejś strukturze, np. federacji – podkreśla szefowa stowarzyszenia Odra-Niemen.

Trudności jest więcej. Gosiewska tłumaczy je tak: – Największe wiąże się z nami samymi, czyli z tzw. trzecim sektorem. Bo brakuje nam narzędzi. Przykład? Jako Stowarzyszenie Odra-Niemen bierzemy udział w eksperckich konsultacjach przy pełnomocniku ds. społeczeństwa obywatelskiego. I widzimy duże różnice. Jest cała grupa dużych organizacji, działających od lat 90., mocno osadzonych, wręcz instytucji, które zajmują się z reguły albo prawami człowieka, albo samorządowymi, albo projektami unijnymi, czyli działającymi w zupełnie innym kierunku niż my. I przy tym my, aktywni, gotowi do działania, ale rozproszeni, przez co niedostrzegani. Żeby działać skuteczniej, potrzebujemy wsparcia instytucjonalnego, bo borykamy się z wieloma problemami, choćby lokalowymi, nie mówiąc o finansowych. A w trzecim sektorze też wciąż jest podział na Polskę A i Polskę B.

Gosiewska wskazuje, że nawet w ministerialnych rozporządzeniach tylko pozornie agendy są równe. – Są tematy bardziej i mniej popularne. My jako Odra-Niemen sobie radzimy, bo mamy doświadczenie biznesowe, ale co mają zrobić mniejsze i mniej doświadczone organizacje? – pyta.

Problemem też, zwłaszcza dla małych organizacji, są zawiłe procedury związane np. z dotacjami. A o konkursach można by książkę napisać.

Polityczny bilans lekko sprzeczny

Czy środowiska stowarzyszeniowców liczą, że nowa ekipa (PiS, przynajmniej w sferze deklaracji, uchodzi za bliższy sprawie Polaków na Wschodzie niż poprzednicy) sprawi, iż dojdzie do jakościowej, dobrej zmiany? – Wszyscy na to liczymy. Już zresztą widać oznaki poprawy. Uparcie podkreślam, że jednym z kluczy do sukcesu jest traktowanie naszych rodaków na Wschodzie jak partnerów. A prezydent Andrzej Duda daje dobry przykład, gdy będąc za granicą, wychodzi wprost do ludzi, co wcześniej raczej nie zdarzało się zbyt często innym oficjalnym delegacjom. To na razie gesty, ale ważne. W Sejmie, Senacie, przy prezydencie – powstają zorientowane na Kresy struktury. To dopiero pierwsze jaskółki okołokresowej wiosny, a jak będzie, pokaże czas – odpowiada Gosiewska.

Tymczasem opinie polityków na temat dynamiki na polu działań kierowanych do Polaków na Wschodzie na przestrzeni lat są, oczywiście, sprzeczne.

Leszek Dobrzyński, poseł PiS, członek parlamentarnego Zespołu ds. Kresów, Kresowian i Dziedzictwa Ziem Wschodnich Dawnej Rzeczypospolitej, uważa, że przespaliśmy czas, gdy zachodziły zmiany po upadku ZSRR, np. na Litwie, ale też np. świeżo po pomarańczowej rewolucji na Ukrainie. – To były momenty, gdy należało twardo stawiać sprawę: co z Polakami? Regres odnotowałbym też za czasów rządów PO, bo ten temat zupełnie ucichł, a państwo całkowicie odwróciło się na Zachód. No i ostatnio wzrost temperatury wokół Polaków na Kresach – bo na Litwie zaognił się konflikt wokół oświaty i ograniczania naszym rodakom praw czy sprawa pisowni nazwisk i nazw ulic. Mamy kwestię Ukrainy, postrzeganą przez pryzmat zbrodni na Wołyniu, w końcu mamy sprawę uchodźców, bo natychmiast pojawiło się pytanie: hola, hola, a co z Polakami w Kazachstanie?

Dobrzyński podkreśla, że stan spraw związanych z Polakami na Wschodzie to także wypadkowa różnych działań i sytuacji na przestrzeni lat, na dodatek różnych w stosunku do poszczególnych krajów, gdzie mamy rodaków. – Inne problemy mają Polacy na Litwie, inne na Białorusi, a jeszcze inne na Ukrainie. Ale przede wszystkim to efekt braku spójnej, przemyślanej polityki wschodniej. Bo z jednej strony pewnie był strach, że popełnimy jakiś nietakt, że zadrażnimy stosunki, wywołamy upiory przeszłości, że nas oskarżą, że „chcemy na Kowno". W efekcie mieliśmy politykę prowadzoną bardziej przez stowarzyszenia czy bezpośrednio przez kontakty ludzkie i między np. ośrodkami kultury niż przez państwo – mówi.

Z tą opinią nie zgodziłby się senator PO Piotr Zientarski, który w tym samym zespole parlamentarnym zasiadał trzy kadencje. I nie tylko dlatego, że zgoła inaczej ocenia wkład swojej partii w dzieło łączności z Polakami na Kresach. – Najwięcej dobrego zdarzyło się w pierwszych latach po przełomie 1989 r. Był entuzjazm, nawiązywano wówczas najwięcej kontaktów, zakwitła współpraca kulturalna, której efekty mamy do dziś. Wiele dobrego działo się i za naszych rządów – powstawały choćby kolejne Domy Polskie. Oczywiście, zawsze można powiedzieć, że można było zrobić więcej, ale nie zapominajmy, że działania na rzecz Polaków na Wschodzie to także element polityki zagranicznej państwa i muszą być z nią spójne. To zaś materia delikatna, wymagająca raczej umiaru niż fanfaronady –przestrzega. Zientarski nie wyklucza jednak, że pewne, zwłaszcza formalnoprawne rozwiązania regulujące status Polaków z Kresów z punktu widzenia Polski mogą się okazać potrzebne.

Leszek Dobrzyński: – Stoimy przed kluczowym pytaniem, jak zdefiniować naszą politykę wschodnią w kontekście rodaków na Wschodzie. Czy oprzeć ją na umacnianiu polskości przez edukację i kulturę, czy przez kontakty gospodarcze ze wspieraniem polskiej przedsiębiorczości. Najważniejsze, żeby Polacy, którzy tam są, mieli przekonanie, że polskie państwo, oczywiście w miarę sił i możliwości, stoi za nimi. I że w razie problemów się o nich upomni. Oczywiście, odpowiedzialnie. Nie mówimy o potrząsaniu szabelką, lecz o koniecznej konsekwencji.

Naprawdę warto to sobie uzmysłowić – tylko pięciu lat potrzebowali po wojnie Niemcy, by przyjąć Kartę Wypędzonych, a tylko czterech, by po upadku ZSRR sprowadzić z Kazachstanu prawie milion rodaków. Polska czekała na ustawę repatriacyjną ponad dziesięć lat od upadku komunizmu i niemal 20 na Kartę Polaka. Nie ma się co zżymać na to porównanie – chodzi o modus operandi, konsekwencję i dynamikę. To jednak jest jakaś miara determinacji i skuteczności naszego państwa w relacji z Polakami, których historia pozostawiła poza jego granicami.

To źródło rozczarowań nie tylko Polaków z Kazachstanu. Zygmunt Czapla prowadzi niepubliczne gimnazjum i liceum w Koszalinie. I od 20 lat Stowarzyszenia Pomocy Polakom ze Wschodu. Stowarzyszenie Czapli to przykład najmniejszego, zorganizowanego ogniwa w strukturze instytucji działających na rzecz Polaków ze Wschodu. Samodzielny, bo ma na pomoc tyle, ile sam wychodzi. Jak mówi, wniosek o wsparcie do Senatu złożył, wiele lat temu, raz. Dostał odmowę i już więcej nie składał. – Nie chcę, żeby to zabrzmiało zbyt górnolotnie – mówi – ale do tej działalności popchnęła mnie świadomość tragicznego losu naszych rodaków na Wschodzie, zwłaszcza tych, jak to mówimy – wywożonych do nieludzkiej ziemi. I świadomość wspólnoty kultury, literatury, tradycji.

Nastawił się na pomoc przy repatriacji Polaków z Kazachstanu, choć uparcie wozi też żmudnie uzbierane dary na Kresy – od domu sierot w Iwanowsku, po Susły na Wołyniu, przyjmuje uczniów z Kartą Polaka (w szkole Czapli zdało już matury 20 uczniów z Litwy, Białorusi, Ukrainy).

– Niestety, okazało się, że jako państwo nie przywiązujemy wystarczająco dużej wagi do problemu repatriacji – mówi Czapla, który ma wielki udział w sprowadzeniu na środkowe Pomorze niejednej polskiej rodziny z Kazachstanu. – Przykro mi to mówić, ale nasze oczekiwania, a już zwłaszcza oczekiwania Polaków z Kazachstanu, były o wiele większe. Wystarczy powiedzieć, że na liście oczekujących na status repatrianta jest 10 tysięcy osób. Czekają często latami...

Czapla, choć nie należy do młodych gniewnych, ma też żal do polityków, że aktywizują się głównie w kampaniach wyborczych. – Wtedy deklaracji nigdy nie brakuje. A potem wraca inercja – dodaje. I przywołuje przykład Niemców, którzy tak sprawnie sprowadzili do kraju swoich rodaków. – Oni nie dzielili włosa na czworo, więcej: przygotowali i sfinansowali spójny program, z nauką języka włącznie. Polacy, którzy czekają na powrót do ojczyzny w Kazachstanie, też to wiedzą. I mają żal. Czują się rozczarowani. – Często przecież słyszę: „Wy nas nie chcecie". Niestety, to był temat bolesny i bolesny pozostaje – podkreśla.

Czapla wie, że problem repatriacji leży w chęciach i praktyce, nie w przepisach. Repatriacja wymaga nie tylko spełnienia formalnych wymogów, ale również zaproszeń. Zapraszają głównie stowarzyszenia, więc – z racji możliwości – rzadko. A gminy, które mogą i powinny, jakoś się do tego nie palą, choć pieniądze państwo na to ma. Czapla rozkłada więc ręce: – Często słyszę, że „nie ma mieszkań", natomiast ustawowe pieniądze od państwa „są niepewne", a ja wiem, że można nawet budować z myślą o repatriantach. Mam wrażenie, że po prostu ta sprawa przestała samorządowców obchodzić, więc sięgają po preteksty. Gdyby każda gmina w Polsce sprowadziła jedną rodzinę z Kazachstanu rocznie, problem szybko by znikł, a Polska pozyskałaby wartościowych współobywateli. Bo to często nie tylko bardzo pracowici ludzie, ale i wykształceni fachowcy – kwituje.

Powiedzieć: „wstyd" to za mało

Czas ucieka, coraz więcej rozczarowanych Polaków z Kazachstanu wybiera życie na chętnie ich przyjmującej Białorusi i w – jeszcze chętniej – Rosji. Tymczasem Polacy muszą się mierzyć ze wstydem.

W ubiegłym roku, tuż po tym, gdy rząd zadeklarował, że Polska przyjmie 2000 uchodźców z Syrii i Erytrei, Wirtualna Polska podsumowała nader wstydliwą – bo to niespłacony dług moralny wobec ofiar stalinowskich wysiedleń – kartę polskiego państwa, m.in. przytaczając dane z raportu Biura Analiz Sejmowych z 2013 r., według którego od 2007 r. do Polski co roku trafiało nie więcej niż 250 repatriantów, zaś według danych MSW w 2014 r. – 198 osób (w połowie 2015 r. – 85 osób).

Dodajmy, że NIK wyliczył, iż gdyby utrzymać takie tempo repatriacji, trwałoby to 16 lat. Co więcej, według tych danych powodem nie był brak pieniędzy, bo III RP nigdy nie wykorzystała funduszy przewidzianych na to w budżecie.

„Brakuje politycznej woli, aby ruszyć tę sprawę. Przez dwie kadencje nic nie zrobiono w tym kierunku, nic" – to cytat z Aleksandry Ślusarek, prezesa Związku Repatriantów RP, współautorki nowego, obywatelskiego projektu ustawy (regulującej m.in. problem rozliczeń państwa z gminami), która już wówczas uznała, że trzeba poczekać na nową kadencję parlamentu.

Czy obecna większość parlamentarna potraktuje sprawę poważnie? Gdyby były wątpliwości, może weźmie przykład ze Sławomira Bebicha, repatrianta, który osiedlił się z rodziną w podkoszalińskiej gminie Świeszyno. Wnuk Polaków wywiezionych przez Stalina z Żytomierza i Kamieńca Podolskiego do Kazachstanu jest radnym gminy i w tej roli szykuje się już do... wniosku o zaproszenie dwójki repatriantów z tegoż Kazachstanu. – Cóż, ja jestem wprawdzie ostatnim w okolicy repatriantem, ale warto dodać, że było to... 15 lat temu – ironizuje. – Nie będę więc czekał i sam coś w tej sprawie zrobię.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej":

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Styczeń 2015 r.: dzieci z polskiej szkoły w Glinciszkach wspinają się na kolana i wtulają w mężczyznę w mundurze 5. Wileńskiej Brygady AK. Jest w tym obrazie coś po wielokroć symbolicznego. Glinciszki to ponadpółtysięczna wieś i gmina na Litwie w okręgu wileńskim (do 1945 r. w Polsce, w województwie wileńskim, w powiecie wileńsko-trockim), której do dziś główną ozdobą jest neogotycki pałac Jeleńskich herbu Korczak.

Historia swój krwawy ślad zapisała pod hasłem „Zbrodnia w Glinciszkach" (litewski oddział pomocniczy policji niemieckiej w czerwcu 1944 r. zastrzelił tu 38 Polaków, gównie kobiety i dzieci, w odwecie za śmierć czterech policjantów w starciu z brygadą dowodzoną przez mjr. Zygmunta Szyndzielarza „Łupaszkę"). Dzieci to już trzecie powojenne pokolenie Polaków, dla których „Litwo, ojczyzno moja" brzmi naturalnie, a mężczyzna w mundurze to Paweł Stasiak z koszalińskiej Grupy Rekonstrukcji Historycznej Gryf, która wraz ze Stowarzyszeniem Traugutt z Pruszcza Gdańskiego zawiozła na Wileńszczyznę świąteczne paczki dla kombatantów i ich rodzin. I świąteczne kartki. Dzieci z podkoszalińskiego Sianowa napisały na jednej z nich: „Szanowna, Droga Bohaterko z Kresów Wschodnich! Pamiętamy o twoich zasługach dla naszego kraju". I wymalowały biało-czerwoną flagę.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Portugalska rewolucja goździków. "Spotkałam wiele osób zdziwionych tym, co się stało"
Plus Minus
Kataryna: Ministrowie w kolejce do kasy
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków