„Miasto na wzgórzu”. Witajcie w mieście bandytów

Boston ma szczęście, polega ono na tym, że dorastał w nim Ben Affleck.

Publikacja: 06.09.2019 18:00

„Miasto na wzgórzu”. Witajcie w mieście bandytów

Foto: materiały prasowe

Aktor i reżyser, który stał się największym piewcą tego miasta. To on (i Matt Damon) z hukiem wkroczył w 1997 r. do Hollywood scenariuszem „Buntownika z wyboru" – filmu, w którym Boston był równoprawnym bohaterem opowieści. To on zekranizował kryminały bostońskiego powieściopisarza Dennisa Lehanego („Gdzie jesteś, Amando?" i „Nocne życie") i to on nakręcił najlepszy film gangsterski o napadach na banki od czasów „Gorączki" Michaela Manna, czyli „Miasto złodziei" (2010), również umiejscowiony w Bostonie, w Charlestown, owianej złą sławą dzielnicy irlandzkich imigrantów. Bo nieważne, jak mówią, stereotypowo czy nie – ważne, by w ogóle pojawiać się w kulturze popularnej i nie ustępować pola Nowemu Jorkowi, Los Angeles czy Miami.

Teraz Affleck znów wrócił do Bostonu i wprowadził go do telewizji. Razem z Chuckiem MacLeanem wymyślił i wyprodukował serial „Miasto na wzgórzu". Akcja rozpoczyna się na początku lat 90. Miasto jest wstrząsane kolejnymi wybuchami przemocy. Równolegle obserwujemy dwa wątki. Pierwszy rozgrywa się wśród policji i administracji miejskiej. Jego głównymi bohaterami są czarnoskóry, idealistyczny prokurator Decourcy Ward (Aldis Hodge) i zepsuty glina z wieloletnim doświadczeniem i setkami grzechów na sumieniu Jackie Roar, brawurowo zagrany przez Kevina Bacona, wyblakłą dziś gwiazdę lat 80. i 90. ubiegłego wieku.

Roar to diabeł wcielony. Skorumpowany dziwkarz, którego wszyscy nienawidzą, lecz jest najzdolniejszy w bostońskim FBI. Uosabia wszystko, co najgorsze z lat 80. XX w.: żartuje z czarnych, gejów i kobiet, nie przestrzega procedur, pije w pracy, no i nie zapominajmy o wąsach. Po prostu niereformowalny samiec.

Decourcy Ward przeciwnie – to idealista walczący z błędami systemu, a nie ludźmi. Chodzi co niedziela z żoną do kościoła, a do poduszki czyta książki czarnej feministki Toni Morrison. Wzorzec świadomego Afroamerykanina. Z kolejnymi odcinkami (jest ich dziesięć) okazuje się jednak, że Ward nie jest taki nieskazitelny i dla ambicji politycznych zrobi wiele. A i Roar, choć skończony bydlak, ma swoje nieoczywistości.

Drugi wątek to historia bliska tej z „Miasta złodziei" Afflecka. Poznajemy braci Ryan z Charlestown, którzy „dorabiają" napadami na konwoje. Uzbrojeni po zęby, w hokejowych maskach sieją w Bostonie postrach. Sytuacja się zmieni, gdy po jednym ze skoków zaginą trzej konwojenci – co oznaczać może tylko zabójstwo.

Frankie Ryan (Jonathan Tucker) to precyzyjny socjopata, a zarazem opiekuńczy ojciec i głowa rodziny, który na co dzień pracuje w sklepie. Młodszy – Jimmy (Mark O'Brien) – to ćpun i wieczny dzieciak, który jak magnes przyciąga kłopoty. Obydwaj zostali rewelacyjnie zagrani. Szkoda tylko, że w pewnym momencie scenarzyści tracą nimi zainteresowanie. Zresztą nie tylko wątek Charlestown został niedoszkicowany.

Scenariusz to najsłabsza strona tego niezłego serialu bez wątpienia inspirowanego pamiętnym „Prawem ulicy". W „Mieście na wzgórzu" do pewnego momentu wszystko gra: aktorstwo jest bardzo dobre, zdjęcia i muzyka bez zarzutu – podkreślają chłód mrocznej opowieści. Jednak historia, która rozpoczyna się wciągająco, w ostatniej fazie grzęźnie. Już w trakcie emisji serialu, w sierpniu, ogłoszono, że „Miasto na wzgórzu" doczeka się kolejnych serii, ale zdaje się, że scenarzyści wiedzieli o tym wcześniej. I zajęci myśleniem o kolejnych seriach, zapomnieli dokończyć pierwszą. Bo tylko tak można wytłumaczyć, dlaczego praktycznie żaden wątek nie został zamknięty w pierwszym sezonie. A właśnie to powinno odróżniać serial od telenoweli.

„Miasto na wzgórzu", twórcy: Ben Affleck, Chuck MacLean, dystr. HBO

Aktor i reżyser, który stał się największym piewcą tego miasta. To on (i Matt Damon) z hukiem wkroczył w 1997 r. do Hollywood scenariuszem „Buntownika z wyboru" – filmu, w którym Boston był równoprawnym bohaterem opowieści. To on zekranizował kryminały bostońskiego powieściopisarza Dennisa Lehanego („Gdzie jesteś, Amando?" i „Nocne życie") i to on nakręcił najlepszy film gangsterski o napadach na banki od czasów „Gorączki" Michaela Manna, czyli „Miasto złodziei" (2010), również umiejscowiony w Bostonie, w Charlestown, owianej złą sławą dzielnicy irlandzkich imigrantów. Bo nieważne, jak mówią, stereotypowo czy nie – ważne, by w ogóle pojawiać się w kulturze popularnej i nie ustępować pola Nowemu Jorkowi, Los Angeles czy Miami.

2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Jan Maciejewski: Granica milczenia