Na pierwszy rzut oka Sejm wyłoniony w wyborach z października 1991 r. różnił się diametralnie od tego, który znamy dziś. Poselskie mandaty zostały podzielone między dziesięć jako tako liczących się frakcji oraz 14 zupełnie kanapowych podmiotów, z czego siedem wprowadziło po jednym pośle (w związku z czym chyba powinniśmy mówić o „stronnictwach fotelowych"). W Sejmie znalazły się tak egzotyczne ugrupowania jak Związek Podhalan czy Partia X Stana Tymińskiego – biorąca swoją wpadającą w ucho nazwę od lidera Czarnych Panter Malcolma X – co z dzisiejszej perspektywy trudno jakkolwiek skomentować. Winny temu stanowi rzeczy był postsolidarnościowy rozwód skłóconych ze sobą liderów coraz to mniejszych frakcji, a także kulawa, skrajnie proporcjonalna ordynacja wyborcza.
Finalnie w październiku 1991 r., podczas pierwszych wyborów, w których Polacy mogli samodzielnie obsadzić wszystkie mandaty Sejmu i Senatu, frekwencja wyniosła zaledwie 43,2 proc. Wymownie pokazało to stosunek pozostałych 57,8 proc. wyborców do reform pogrobowca Miltona Friedmana, niestrudzonego Leszka Balcerowicza.
Mamy zatem rok 1991 – Anthony Hopkins wciela się w rolę Hannibala Lectera w „Milczeniu owiec", Michael Jordan zdobywa swój pierwszy tytuł mistrzowski z Chicago Bulls, a polski parlament stoi przed karkołomnym zadaniem stworzenia nowego rządu.
Koalicja Kaczyńskiego
Drugie spojrzenie pozwala wśród wydarzeń owego roku dostrzec sylwetki starych znajomych. Twarze, do których Polacy przywykli tak bardzo, że zaczęli stosować wobec nich słynną zasadę inżyniera Mamonia z „Rejsu" Marka Piwowskiego - najbardziej lubiącego piosenki, które już raz słyszał.
Światło pada na prezydenta Lecha Wałęsę, choć to z naszej strony uszczypliwość, gdyż legendarny przewodniczący Solidarności był jedną z centralnych postaci polskiej polityki przynajmniej od 1980 r. Prezydent, strapiony faktem, że żadna frakcja nie zdobyła jednoznacznej przewagi (dwa głosy przewagi Unii Demokratycznej nad SLD to de facto remis), a zarazem trwający w marzeniu o byciu politycznym demiurgiem, wpadł na jeden z wielu swoich „genialnych" pomysłów (kolejnymi będą idee NATO- i EWG-bis): na czele rządu stanie on sam, działając według zasady „korony raz zdobytej nie oddam już nigdy". Tym samym serię wizyt w Belwederze złożyli Jacek Kuroń, Tadeusz Mazowiecki, Wiesław Chrzanowski, Donald Tusk i Jarosław Kaczyński namawiani do poparcia kandydatury superkanclerza z Gdańska (sic!). Bezskutecznie.