Banały Leonarda Cohena

Jedno z tych skojarzeń, których wolałoby się nigdy nie mieć. No ale stało się, głównie przez kinowe afisze, gdzie przez jakiś czas musieli mieścić się obok siebie, podsuwając myślozbrodnię o ich dziwnym duchowym pokrewieństwie. Leonard i Zenek, Cohen i Martyniuk; czy to możliwe, żeby ten pierwszy był starszym bratem w banale drugiego? Żeby bliżej niesprecyzowana posiadaczka oczu zielonych spłacała dług, który został zaciągnięty wobec bohaterek utworów Cohena, tych wszystkich wymienionych z imienia Jane, Suzanne i Marianne?

Publikacja: 21.02.2020 17:00

Banały Leonarda Cohena

Foto: materiały prasowe

Kobiet nie tylko z piosenek, ale też z ciała i krwi, o czym opowiada wciąż jeszcze grany w kinach film „Marianne i Leonard: Słowa miłości". Dokumentu ni to o najdłużej trwającym z romansów Cohena, ni o jego karierze. Najbardziej już chyba o łączącej w sobie oba te wątki transakcji, jaką w milczący sposób zawarł z płcią przeciwną: wy dajecie mi swoje ciała, ja wam – piosenki. Będę w nich za wami tęsknił, przysięgał wierność albo robił wyrzuty, że pożegnałyście się w sposób, w jaki nie wolno tego robić. I wszystko to naprawdę szczerze, zresztą przekonacie się same, nie będzie tam ani jednej fałszywej nuty.




Kiedy w ostatniej strofie „Słynnego niebieskiego prochowca" śpiewał „Podpisano: Leonard Cohen", to było przecież jak potwierdzenie wszystkich innych – zapisanych sympatycznym atramentem aluzji i autobiograficznych wątków – podpisów porozsiewanych po jego piosenkach. I przecież na tym właśnie polegał geniusz ostatniego romantyka. Po nim nie było już nikogo, komu byśmy tak uwierzyli, kto roztaczałby wokół swojego śpiewania porównywalną intymność. Więc kiedy Cohen obiecuje swoim kobietom, że nigdy ich nie zdradzi, prosi, żeby odprowadziły go do rogu i zapewnia, że od dzisiaj ich kroki rymują się ze sobą, to akurat w tym wypadku trudno uznać za pozbawiony znaczenia fakt, że może i się rymowały, ale co najwyżej do kolejnego najbliższego rogu. Bardów się nie sądzi, ale można przestać im ufać.

„Marianne i Leonard" to bowiem również opowieść o rabunkowej gospodarce doznań i wyznań lat 60. i 70., której wpływ na emocjonalny ekosystem jest odczuwalny do dzisiaj. Okresie wielkiego skrócenia dystansu dzielącego fascynację i spełnienie, pomysł i realizację. Historia opowiadana w filmie rozpoczyna się w momencie pisania przez Cohena swojej debiutanckiej powieści, dość zgodnie uznanej przez ówczesną krytykę za kompletną porażkę. To wtedy Cohen postanowił skupić się raczej na piosenkach niż na literaturze. Formach, które można było zrealizować pod wpływem impulsu, w jeden wieczór, wiążących się z dużo mniejszym wysiłkiem i ryzykiem.

Nie ma żadnego przypadku w tym, że w tym samym czasie, kiedy odbywała się rewolucja seksualna, piosenki detronizowały powieści z roli podstawowego tekstu kultury. Wolna miłość i krótka forma, kult uczuć i kreatywności (pomysłów liczących się samych z siebie, bez potrzeby ich realizowania) rymują się ze sobą dużo ściślej niż kroki Cohena i kolejnych jego kobiet. Ale on stał jedną nogą w tym, a drugą w jeszcze starym świecie. Pamiętał, że tylko miłość do jednej kobiety może być romansem, setki związków to już wyłącznie statystyka; jako pisarz wiedział, że realizacja, rozwinięcie pierwotnego impulsu, jest zawsze ciekawsza od pomysłu. Dlatego był ostatnim z wielkich – kochankiem całego świata.

I jednocześnie jednym z pierwszych, którzy zasiali ziarno banału – składania wyznań bez  pokrycia, tysiąca początków, po których nie nastąpił żaden ciąg dalszy. Szukania drogi na skróty, jeszcze prostszych harmonii i rymów. Jeżeli znaczenie ma tylko początkowy impuls, prawda tkwi w pomyśle, a nie w realizacji, to po co komplikować sprawę jakimiś rogami i krokami, skoro już miłość o sobie dała znać, załatwmy wszystko podczas tej dyskoteki. Taką cię wyśniłem, taką wymarzyłem.

Między miłością a kłamstwem jest ta różnica, że powtórzone tysiąc razy wyznanie nie staje się dzięki temu prawdą, tylko banałem. 

Kobiet nie tylko z piosenek, ale też z ciała i krwi, o czym opowiada wciąż jeszcze grany w kinach film „Marianne i Leonard: Słowa miłości". Dokumentu ni to o najdłużej trwającym z romansów Cohena, ni o jego karierze. Najbardziej już chyba o łączącej w sobie oba te wątki transakcji, jaką w milczący sposób zawarł z płcią przeciwną: wy dajecie mi swoje ciała, ja wam – piosenki. Będę w nich za wami tęsknił, przysięgał wierność albo robił wyrzuty, że pożegnałyście się w sposób, w jaki nie wolno tego robić. I wszystko to naprawdę szczerze, zresztą przekonacie się same, nie będzie tam ani jednej fałszywej nuty.

2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Wielki Gościńcu Litewski – zjem cię!
Plus Minus
Aleksander Hall: Ja bym im tę wódkę w Magdalence darował
Plus Minus
Joanna Szczepkowska: Racja stanu dla PiS leży bardziej po stronie rozbicia UE niż po stronie jej jedności
Plus Minus
„TopSpin 2K25”: Game, set, mecz
Plus Minus
Przeciw wykastrowanym powieścidłom
Materiał Promocyjny
Dzięki akcesji PKB Polski się podwoił