Był dzieckiem amerykańskiego Południa
W życiu każdego mężczyzny i każdej kobiety jest jakaś piosenka, a jeśli macie szczęście, to udaje się ją wam zapamiętać. Piosenkę z twojego ślubu, piosenkę towarzyszącą twojej pierwszej miłości, piosenkę twojego dzieciństwa. Dla Afroamerykanów piosenka naszego życia, piosenka całej naszej historii ucieleśnia się w biografii Jamesa Browna.
Brown jest niewątpliwie jednym z najsławniejszych Afroamerykanów na świecie i zapewne najbardziej wpływowym Afroamerykaninem w dziejach muzyki pop. Jego zdjęcia wiszą na ścianach afrykańskich domów i chat, których mieszkańcy nie wiedzą nawet, jak zarabiał na życie. Odcisnął swoje piętno w Europie Zachodniej, w Azji, na Dalekim Wschodzie. Jego taniec, język, muzyka, styl, pionierski funk i niezwykły sposób mówienia wniknęły w amerykańską świadomość tak głęboko, jak aktywność sławnych działaczy ruchu praw człowieka w rodzaju Martina Luthera Kinga czy Malcolma X albo sportowców takich jak Muhammad Ali czy Michael Jordan. Brown pozostaje także prawdopodobnie najbardziej niezrozumianym i najbardziej fałszywie przedstawianym Afroamerykaninem ostatnich trzech stuleci, choć moim zdaniem jest to postać niemal równie ważna i wpływowa, jeśli chodzi o społeczne dzieje Ameryki, jak, powiedzmy, Harriet Tubman czy Frederick Douglass. Kiedy w 2006 roku kondukt pogrzebowy Browna sunął powoli przez Harlem, z salonów fryzjerskich wybiegali mężczyźni z twarzami wysmarowanymi pianką do golenia, dzieci nie poszły do szkoły, a staruszkowie nie ukrywali łez. Publiczność z Apollo Theater ustawiła się w szeregu wzdłuż ulicy na długości pięciu przecznic między 125th a 130th Street – przyszły tysiące ludzi. Cała czarna Ameryka przyklękła i pochyliła głowę. Sam król popu Michael Jackson przyleciał do Augusty na pogrzeb, jak gdyby jeden król chciał ukoronować drugiego. Czarni Amerykanie uwielbiali też Michaela, który był dzieckiem murzyńskiej Ameryki, porzuconym, zapomnianym, a potem znowu zaadoptowanym, znajdował się na szczycie i na dnie, i chociaż trudno było powiedzieć, czy był czarny, czy biały, nikt nie miał wątpliwości, kto to jest James Brown. Bo Brown był naszą duszą. Był niewątpliwie czarny. Niewątpliwie dumny. I niewątpliwie był mężczyzną. Był także autentyczny i zabawny. Wydawał się nam takim wujkiem z Południa, który przychodzi w gości, upija się, wyjmuje sztuczną szczękę, robi wam wstyd na oczach przyjaciół, a potem stęka: „Ucz sie!". Ale i tak go kochacie. I wiecie, że on tę waszą miłość odwzajemnia.
To jednak nie wszystko – i dopiero tutaj historia nabiera rumieńców. Bo w czasie swojej trwającej czterdzieści pięć lat kariery James Brown sprzedał ponad dwieście milionów płyt, nagrał trzysta dwadzieścia jeden krążków, z których szesnaście trafiło na szczyty list przebojów, napisał osiemset trzydzieści dwie piosenki i został uhonorowany czterdziestoma pięcioma złotymi płytami. Zrewolucjonizował muzykę amerykańską i jako pierwszy wprowadził jazz do popowego funku; był także pierwszym autorem płyty „live", która zajęła pierwsze miejsce na listach przebojów. Mało tego, stworzył również kilka gatunków muzycznych, które dziś uwzględniają na swoich łamach „Billboard", „Variety", „Downbeat" i „Rolling Stone". Śpiewał z każdym, od Afriki Bambaaty, twórcy hip-hopu, przez Pavarottiego po pionierskiego aranżera jazzowego Olivera Nelsona. Jego zespół był rewolucyjny – składał się z wybitnych muzyków i wokalistów, należących do najlepszych wykonawców muzyki popularnej, jakich wydał nasz kraj. Sceniczny popis Browna, który poprzedzał występ Rolling Stonesów na koncercie T.A.M.I. w Santa Monica w 1964 roku, okazał się tak fantastyczny, że Keith Richards przyznał później, że decyzja, by grać po Jamesie Brownie, była najgorszym pomysłem w karierze jego formacji. Mimo to Brown za życia ani razu nie znalazł się na okładce „Rolling Stone". Dla świata muzycznego był jakby dziwną naroślą, kimś w rodzaju cudaka, wielkiego głazu na drodze, którego nie można było ominąć, błaznem, czarną owcą. Wybitny talent. Wielki tancerz. Prawdziwy showman. Lubił się śmiać. Narkoman i rozrabiaka, który do przesady dbał o włosy i zęby. Nie umiał nie sprawiać kłopotów. Facet po prostu nie do opisania.
Dlaczego? Bo był dzieckiem tej zagadkowej krainy: amerykańskiego Południa.
Nie pokazywał, jaki naprawdę jest
Nic w Stanach Zjednoczonych nie może się równać z Południem: nie ma w tym kraju miejsca, które trudniej byłoby w pełni zrozumieć czy ogarnąć. Żadna książka nie jest w stanie przybliżyć czytelnikom naszego bohatera, Brown bowiem pochodzi z ziem, których nie umie objaśnić żadna literatura, ukształtowanych przez historię niewolnictwa, ucisku i najrozmaitszych nieporozumień, dlatego ich autodefinicja opiera się prostym wytłumaczeniom i nie przyjmuje żadnych znaczeń, jakimi można próbować je opatrzyć. Południe to po prostu zagadka. Jest niczym staroświecka, wierna żona, gospodyni domowa, która przez czterdzieści lat patrzyła, jak mąż spędza niedzielne popołudnia rozwalony na kanapie, oglądając mecz, i która w końcu wypala: „Nigdy nie lubiłam twojego taty", wyciąga nóż i raz na zawsze kończy sezon futbolowy małżonka. Już samo usiłowanie zbliżenia się do motywów rozumowania stojącego za takim zachowaniem przypomina próbę dotknięcia słońca nieosłoniętą dłonią: to zawracanie głowy. Nie da się zrozumieć Browna, jeśli się nie zrozumie, że kraina, która go wydała, to kraina masek. Zamieszkujący ją ludzie, zarówno biali, jak i czarni, noszą maski, a ponadto maski na tych maskach oraz maski, które wkładają pod te maski. To tricksterzy, proteusze, iluzjoniści i cyrkowi naganiacze, którzy na twoich oczach potrafią się zmienić w porządnych, kochanych chłopaków, w szacownych prawników, dobrze wychowanych ludzi z towarzystwa, genialnych uczonych, wielkich muzyków, twórców historii i sobowtórów pisarki Mai Angelou, powtarzających, że wszystko będzie dobrze – choć nic nie będzie dobrze. Ta kraina mirażu wydaje wyjątkowe talenty i gwiazdy cieszące się powszechną popularnością – jaśniejącym przykładem niech będzie Oprah Winfrey. Tę ziemię zaludniają całe legiony duchów – unoszą się i górują nad nią z taką samą wytrwałością i elektryczną siłą, jaka napędzała niewielką armię będących w mniejszości liczebnej i gorzej uzbrojonych, ubogich białych żołnierzy, przez trzy lata spuszczających wpierdol unionistycznej armii Północy w czasie wojny domowej sprzed półtora wieku. Południe omal jej nie wygrało, chociaż chyba powinno było zwyciężyć, bo mieszkańcy południowych stanów Ameryki potrafią grać i udawać z niezrównaną genialnością. Skrywają się pod płaszczykiem uprzejmości i uniżoności, który tylko nieznacznie odsłania tkwiącą w nich siłę. Są jak kameleony, pogwizdują „Dixie", udają powolnych, zachowują się niewinnie i fajtłapowato. Ale za tym niby pełnym naiwnego zdziwienia kamuflażem, za czołobitnością, za tradycyjnymi w tych stronach ciastkami Moon Pie, papierosami, pogawędkami o uwielbianej na Południu drużynie futbolowej Alabama Crimson Tide i głośnymi nawoływaniami do Pana Boga kryje się niewidoczna dłoń, którą południowcy zaciskają za swoimi plecami w sękatą, wybuchową pięść, gotową do zadania potężnego ciosu. Jeżeli się wysuwa w twoim kierunku, to lepiej zejdź jej z drogi, bo inaczej już do końca życia najprawdopodobniej będziesz jeść tylko przez słomkę.