W filmie Neila Armstronga gra, bardzo dobrze zresztą, Ryan Gosling. Tyle tylko, że z twarzy słabo przypomina dowódcę Apollo 11, natomiast natarczywie kojarzy się z komentatorem sportowym Maciejem Kurzajewskim. To odkrycie zabrało mi połowę przyjemności z oglądania filmu.
W ekranizacjach wielkich wydarzeń historycznych liczy się walor dokumentalny. „Pierwszy człowiek" świetnie pokazuje rowerową technikę lat 60. XX wieku. Wszystkie te mechaniczne rygle, klapy, wskaźniki itp. potęgują grozę. Zarówno w epizodzie z rakietą Agena, gdy na statku Gemini 8 dochodzi do gwałtownych a niekontrolowanych obrotów, jak i w scenie spłonięcia żywcem trzech astronautów podczas prób na Ziemi, widz jest przerażony, jak zawodnej i topornej technice powierzyli swe życie ci dzielni ludzie. Podobnie podczas lądowania na Księżycu: awaria komputera pokładowego zmusza Armstronga do przejęcia sterów. Co zresztą chyba nie zostało wyzyskane dramaturgicznie w należyty sposób.