Hasło „Zależy nam na dyscyplinie budżetowej" sformułowane w przeddzień dyskusji o finansach państwa na 2019 r. to apel do polityków rządzącej partii, by w roku wyborczym powstrzymali się od dalszego rozdawnictwa.

Obawiam się, że apel ten będzie tak samo skuteczny jak namawianie kotów, by nie miauczały (wiem, co mówię – mam w domu dwa). Niemniej wraz z panią minister trzymam kciuki za dyscyplinę budżetową, bo czasy idą trudne (kryzys w Turcji) i spekulantom walutowym lepiej nie dawać pretekstu luźną polityką fiskalną do wzięcia w obroty złotego, tak jak zrobili to z turecką lirą.

Za dobrą monetę biorę obietnicę niepodnoszenia podatków, choć niepokojąco brzmi zapowiedź uporządkowania „matrycy stawek VAT" i powrotu idei tzw. jednolitej daniny. Jeśli naprawa „matrycy" ma polegać na tym, że część stawek spadnie, a ma być zgodnie z zapowiedzią neutralna fiskalnie, to część stawek musiałaby wzrosnąć. W roku wyborczym VAT stanie się polityczną amunicją, a dyscyplina budżetowa padnie od ran postrzałowych.

Pod koniec roku wrócić ma dyskusja o jednolitej daninie, jaką zaproponowała w 2015 r. PO, a potem bez powodzenia promowało PiS. Rewolucja, która – przypomnijmy – miała polegać na połączeniu podatku PIT i składek ZUS, to totalna zmiana status quo. I pokusa dla rządzącej partii, by dać kolejny prezent wyborczy. Np. odciążyć tych z dołu drabiny dochodowej, a rachunek wystawić wielkomiejskiej klasie średniej, która jest mniej liczna, a i tak głosuje na inne partie. Alternatywą byłoby zwiększenie deficytu, czyli uśmiercenie dyscypliny budżetowej.

Tak czy inaczej remont podatków w cyklu wyborczym 2018–2020 grozi awarią, jeśli nie polityczną, to finansową. Na ich naprawę najlepszy czas był po wyborach z 2015 r., ale rządząca partia go przespała. Była wtedy na etapie: wystarczy nie kraść, a będzie na wszystko. Czas na majstrowanie przy VAT i PIT już minął, bo wchodzimy w trzyletni cykl wyborczy.