Propozycja szefa PiS to euro za 110 lat

Czy Polska powinna odłożyć przystąpienie do strefy euro do XXII wieku? Bo to właśnie oznacza propozycja prezesa Jarosława Kaczyńskiego.

Publikacja: 01.05.2019 07:00

Propozycja szefa PiS to euro za 110 lat

Foto: Adobe Stock

Po stanowczym stwierdzeniu, wypowiedzianym w trakcie jednego ze spotkań wyborczych, że Polska nie może przystępować do strefy euro ze względu na nieuchronną drożyznę wiążącą się z tym krokiem, prezes PiS Jarosław Kaczyński wezwał partie polityczne do podpisania deklaracji o nieprzystępowaniu do strefy euro dopóty, dopóki Polska nie osiągnie poziomu rozwoju krajów starej UE. Przystąpienie Polski do wspólnego obszaru walutowego przed osiągnięciem odpowiedniego poziomu rozwoju, oznaczałoby, zdaniem prezesa, oprócz wspomnianej drożyzny, pozbawienie się możliwości niwelowania istniejących różnic poziomu życia polskich obywateli w porównaniu z bogatymi krajami starej UE. Czy jednak rozumowanie prezesa oparte jest na racjonalnych podstawach i jakie byłyby jednak konsekwencje przyjęcia takiej strategii?

Czytaj także: Kaczyński: Przyjęcie euro w tej chwili szkodliwe dla polskich kieszeni

Ile lat na pościg za Niemcami

Dziś poziom PKB na mieszkańca Polski stanowi 70 proc. średniej unijnej. Ile zatem czasu potrzebne jest, aby ją osiągnąć?

W trakcie dwu pierwszych lat dobrej zmiany (dla których dysponujmy danymi Eurostatu), które w dosyć powszechnej opinii należą do najlepszych w całym okresie transformacji, Polska zbliżyła się do średniego poziomu UE o 1 punkt procentowy, z 69 do 70 proc., czyli o 0,5 punktu procentowego rocznie. Gdyby Polska zbliżała się do średniego poziomu PKB na mieszkańca w starych krajach UE w takim tempie, zajęłoby nam to około 60 lat.

Mając na uwadze, że prezes Kaczyński stawia znacznie ambitniejsze cele, chce mianowicie, aby poziom polskiego PKB na mieszkańca zrównał się nie tylko ze średnim poziomem krajów UE, ale z poziomem niemieckiego, który dziś jest o prawie 24 punkty procentowe wyższy od średniej unijnej, osiągnięcie tego celu wymagałby dodatkowych 48 lat. W sumie możemy zatem stwierdzić, że osiągnięcie niemieckiego poziomu PKB na mieszkańca zajęłoby nam około 110 lat.

Taka perspektywa czasowa oznacza, że mówimy o procesach, które musiałaby obejmować kilka pokoleń. Co jednak zrobimy, jeżeli z takich czy innych względów wszystkie kraje pozostające poza strefą euro, zdecydują się jednak do niej przystąpić? Oznaczałoby to, że UE stanie się niemal tożsama ze strefą euro i Polska, nawet bez polexitu, byłaby de facto krajem pozaunijnym?

Szefowie głównych partii politycznych powinni zadać prezesowi Kaczyńskiemu te i wiele innych pytań zanim zdecydują się podpisać deklarację o pozostawaniu poza strefą euro do czasu osiągnięcia niemieckiego poziomu PKB na mieszkańca, które być może nastąpi około 2130 roku.

Kluczowe znaczenie dla udzielenia odpowiedzi na te pytania ma zrozumienie, na jakich przesłankach prezes opiera się domagając się takich deklaracji.

Argumenty prezesa

Chcąc zrozumieć te przesłanki możemy opierać się na tych argumentach, które prezes Kaczyński używa przeciwstawiając się przystąpieniu do strefy euro. Być może jednak za tymi deklarowanymi kryją się przesłanki, o których prezes nie mówi. Rozważmy najpierw te argumenty, o których prezes mówi wprost.

Jeżeli dobrze rozumiem tok rozumowania prezesa, to jego stanowisko oparte jest na dwóch zasadniczych argumentach. Po pierwsze, przystąpienie do strefy euro będzie, jego zdaniem, łączyło się z gwałtownym wzrostem cen, co spowoduje spadek poziomu życia polskich obywateli, gdyż płace nie będą nadążać za galopującymi cenami. Po drugie, że przystąpienie do wspólnego obszaru walutowego ograniczy zdolności rozwojowe polskiej gospodarki, co w istocie będzie oznaczać, że nigdy nie dogonimy bogatych krajów starej UE.

Fałszywy straszak inflacji

W artykule opublikowanym na łamach „Rzeczpospolitej" 15 kwietnia 2019 r. („Straszenie Polaków euro") odnosiłem się do domniemanej drożyzny, jaka nieuchronnie miałaby się pojawić po przystąpieniu do strefy euro. Z przeprowadzonej analizy wynika, że poza Słowenią we wszystkich krajach, które przystąpiły do strefy euro inflacja po przystąpieniu spadła w porównaniu z okresem sprzed przystąpienia.

W niektórych przypadkach były to istotne spadki np. w Słowacji, która pełni rolę swego rodzaju straszaka dla suwerena, średnia inflacja od przystąpienia do strefy euro do końca 2018 roku, czyli w trakcie 10 lat, wynosiła 1,4 proc., podczas gdy w trakcie 10 lat poprzedzających przystąpienie średnia roczna stopa inflacji wynosiła 6,2 proc.

Trudno o bardziej przekonujące dowody świadczące o nieprawdziwości tezy o nieuchronności wysokiej inflacji po przystąpieniu do strefy euro. Ponadto, we wszystkich krajach, które przystąpiły do strefy euro w „drugim rzucie" (poza Estonią), średnia inflacja jest niższa niż inflacyjny cel EBC wynoszący poniżej, ale blisko 2 proc.

Drugim zasadniczym argumentem przemawiającym, zdaniem prezesa Kaczyńskiego, przeciwko przystąpieniu jest argument mówiący o tym, że tylko posiadając własną walutę możemy niwelować różnice pomiędzy poziomem rozwoju naszego kraju a poziomem rozwoju wysoko rozwiniętych państw starej UE. Posiadanie euro prowadzić miałoby do swego rodzaju wyzysku słabo rozwiniętych krajów przystępujących do strefy przez kraje wyżej rozwinięte, które rozwijają się kosztem ekonomicznie słabszych partnerów. Jak stwierdził prezes: złoty chroni nas przed wstrząsami, chroni osiągnięty poziom stopy życiowej i umożliwia jej podwyższanie.

Jak euro wpływa na rozwój

Zastanówmy się zatem nad prawdziwością tego argumentu, opierając się na danych dotyczących tempa wzrostu PKB w krajach UE w okresie od 2015 do 2018 r. Wybór tego okresu jest uzasadniony tym, że w owym okresie obserwujemy relatywnie wysokie tempo wzrostu krajów należących do UE, zarówno tych, które były założycielami strefy euro, jak i tych, które przystąpiły do niej w okresie późniejszym, oraz tych, które pozostają poza strefą euro. Ponadto prawie wszystkie kraje (poza Słowenią), które przystąpiły do strefy euro po 2007 roku, w 2015 do strefy euro już należały. Możemy zatem porównywać wyniki osiągnięte przez wymienione wyżej grupy w całym okresie 2015–2018.

Przeanalizujmy zatem, jak kształtowało się przeciętne tempo wzrostu PKB wskazanych wyżej grup krajów w latach 2015–2018. Średnie roczne tempo wzrostu krajów założycieli UE wyniosło w tym okresie niespełna 2,1 proc., krajów, które nie należą do strefy euro 3,3 proc., natomiast krajów, które przystąpiły do strefy euro po 2007 roku 4,2 proc. Jakie wnioski możemy sformułować na podstawie tych danych?

Po pierwsze, za pozbawioną jakichkolwiek podstaw musimy uznać tezę o nieuchronnym ograniczeniu zdolności rozwojowych gospodarek słabo rozwiniętych krajów, które przystępują do strefy euro. Spośród wszystkich wyżej wymienionych grup krajów, najszybciej rozwijały się te, które przystąpiły do strefy euro po roku 2007. Średnie tempo wzrostu krajów, które do strefy wspólnej waluty nie należą, było niższe o niemal 1 punkt procentowy.

Jeżeli nawet z grupy krajów nienależących do strefy euro wyłączmy Zjednoczone Królestwo, Danię i Szwecję, w związku z czym pozostanie grupa krajów (Polska, Czechy, Węgry, Bułgaria, Rumunia, Chorwacja) porównywalnych pod względem ekonomicznym z tymi, które do strefy przystąpiły w „drugim rzucie", to i tak przeciętne roczne tempo wzrostu PKB w latach 2015–2018 tej grupy wyniosło 3,8 proc. , a więc było niższe o 0,4 punktu procentowego niż średnie tempo wzrostu krajów, które przyjęły wspólną walutę. Oznacza to, że przystąpienie do strefy euro nie tylko nie ograniczyło możliwości doganiania krajów o wyższym poziomie rozwoju, ale wręcz przeciwnie – pozwalało na szybsze niwelowanie różnic.

Po drugie, całkowicie nieprawdziwa jest teza o większej podatności na wyzysk słabo rozwiniętych krajów należących do strefy euro przez kraje wyżej rozwinięte. A także ta, że pozostawanie poza strefą euro stanowi ochronę przed tym wyzyskiem. Jak wynika z przytoczonych wyżej danych przeciętne roczne tempo wzrostu PKB biednych krajów, które przystąpiły do strefy euro w „drugim rzucie" było ponad dwukrotnie wyższe niż krajów założycieli strefy euro.

Powyższa analiza skłania do postawienia pytania, dlaczego prezes Kaczyński, wbrew oczywistym faktom, z taką niechęcią odnosi się do ewentualnego przystąpienia Polski do strefy euro, odkładając je w istocie ad calendas graecas? Można wskazać chyba tylko dwie możliwości.

Pierwsza możliwość: prezes Kaczyński na podstawie błędnej lub niepełnej informacji formułuje sądy niemające potwierdzenia w rzeczywistych danych. Trudno byłoby oczywiście oczekiwać, że prezes Kaczyński będzie posiadał pełne rozeznanie co do rzeczywistego przebiegu złożonych procesów gospodarczych w tak skomplikowanym układzie, jakim jest Unia Europejska.

Jednakże tym bardziej trudno byłoby zakładać, że nie zasięga porad ekspertów w tym zakresie. Ciarki przechodzą po plecach, jeżeli wyobrazimy sobie, że najpotężniejszy dziś człowiek w Polsce podejmujący decyzje o kardynalnym znaczeniu dla przyszłości naszego kraju opiera się na niepełnych lub nieprawdziwych informacjach.

Druga możliwość: prezes Kaczyński ma dobre rozeznanie co do rzeczywistego przebiegu omawianych procesów, ale mimo to z sobie tylko wiadomych względów wykazuje niechęć, a nawet wręcz wrogość, odnośnie do przystąpienia Polski do strefy euro. Nie jest oczywiście możliwe stwierdzenie, jakie są te nieujawnione powody tej wrogości.

Ze wspólną walutą trudniej o wyjście z UE

Zauważmy jednak, że w ostatnich latach PiS było oskarżane o dążenie do wyprowadzenia Polski z UE, o tzw. polexit. Od kilku tygodni politycy PiS, z prezesem na czele, przeciwstawiają się zdecydowanie tym oskarżeniom i zapewniają o swym głębokim przywiązaniu do członkostwa Polski w UE i chętnie, inaczej niż na początku kadencji obecnego Sejmu, fotografują się z flagą UE w tle. Od przejęcia władzy w roku 2015 PiS podejmuje jednak wiele działań stojących w jawnej sprzeczności z tymi deklaracjami.

Nie przesądzając o tym, czy prezes Kaczyński jest zwolennikiem członkostwa Polski w UE czy wręcz przeciwnie i jego celem jest polexit, można jedynie zauważyć, że dla kraju będącego członkiem strefy euro opuszczenie UE byłoby i trudniejsze, i znacznie bardziej kosztowne. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można przyjąć, że gdyby Zjednoczone Królestwo było członkiem strefy euro, brexit nie byłby możliwy, a przynajmniej byłby znacznie bardziej kosztowny. W przypadku Polski jest tak samo. I może właśnie o to i tylko o to prezesowi chodzi, a reszta to pusta retoryka.

Prof. dr hab. Jan Czekaj pracuje na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie, w latach 2003-2010 członek Rady Polityki Pieniężnej.

Po stanowczym stwierdzeniu, wypowiedzianym w trakcie jednego ze spotkań wyborczych, że Polska nie może przystępować do strefy euro ze względu na nieuchronną drożyznę wiążącą się z tym krokiem, prezes PiS Jarosław Kaczyński wezwał partie polityczne do podpisania deklaracji o nieprzystępowaniu do strefy euro dopóty, dopóki Polska nie osiągnie poziomu rozwoju krajów starej UE. Przystąpienie Polski do wspólnego obszaru walutowego przed osiągnięciem odpowiedniego poziomu rozwoju, oznaczałoby, zdaniem prezesa, oprócz wspomnianej drożyzny, pozbawienie się możliwości niwelowania istniejących różnic poziomu życia polskich obywateli w porównaniu z bogatymi krajami starej UE. Czy jednak rozumowanie prezesa oparte jest na racjonalnych podstawach i jakie byłyby jednak konsekwencje przyjęcia takiej strategii?

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację