Cezary Stypułkowski: Jeszcze raz o frankach

Zobowiązania frankowiczów miałyby zostać „przekształcone” tak, że zasili ich kwota 34–234 mld zł, równowartość nawet 10 proc. PKB Polski. Miałyby one trafić do około 2 proc. obywateli, którzy w efekcie otrzymaliby za darmo lub po istotnie obniżonej wartości mieszkanie lub nawet kilka mieszkań.

Publikacja: 18.04.2021 21:00

Cezary Stypułkowski: Jeszcze raz o frankach

Foto: shutterstock

W ostatnich sześciu latach wielokrotnie wypowiadałem się publicznie na temat kredytów mieszkaniowych waloryzowanych kursem walut obcych, zwanych najczęściej w uproszczeniu kredytami frankowymi. Jako bankowiec z ponad 30-letnim stażem mam oczywiście wyrazisty, subiektywny pogląd na tę kwestię i zdecydowanie przeciwstawiam się poglądom i działaniom faworyzującym tak zwanych frankowiczów kosztem banków, złotowiczów i całej reszty społeczeństwa. Głoszę je jako osoba od ponad 10 lat kierująca mBankiem, który, jak wiadomo, posiada znaczący portfel tych kredytów. Zaznaczam przy tym, że moje stanowisko nie wynika bynajmniej z chęci obrony podejmowanych przez mnie decyzji, gdyż w latach, kiedy w Polsce udzielano tych kredytów, pracowałem za granicą. Z tym tematem zostałem skonfrontowany dopiero po podjęciu pracy w mBanku.

Z wielką uwagę śledzę wydarzenia, opinie i decyzje w tej kwestii. Ze szczególnym zainteresowaniem zapoznałem się z mającymi miejsce w ostatnich tygodniach publicznymi wypowiedziami: prof. Leszka Balcerowicza „Destrukcyjne odszkodowania dla frankowiczów" („Rzeczpospolita", 19 marca br.), polemiką z tym artykułem prof. Ewy Łętowskiej „Krajobraz przed czy po bitwie" („Rzeczpospolita", 24 marca), odpowiedzią na tę polemikę ze strony prof. Balcerowicza „Sprawiedliwość i państwo prawa" („Rzeczpospolita", 2 kwietnia), a także wywiadem z profesorem Markiem Belką „Te orzeczenia to bezsens" („Dziennik Gazeta Prawna", 2 kwietnia). W zasadzie można by powiedzieć, że po tym, co przedstawili profesorowie Balcerowicz i Belka, moja wypowiedź nie wniesie nic szczególnie istotnego. Czuję się jednak w obowiązku podjąć polemikę z kilkoma fragmentami wypowiedzi profesor Łętowskiej, dotyczących bezpośrednio działań banków. W szczególności chodzi mi o kwestie legalności, abuzywności, proporcjonalności oraz sprawiedliwości ogólnospołecznej.

Warto jednocześnie przypomnieć, zarówno prof. Łętowskiej, jak i szerokiej publiczności, że umowy o hipoteczny kredyt frankowy nie są wyłącznie fenomenem polskim. Były one oferowane zarówno w krajach strefy euro, jak i w wielu innych krajach europejskich. Ich największy portfel, bez mała trzy razy większy niż w Polsce, sięgający ponad 80 mld franków, miały banki w Austrii, co moim zdaniem ma istotne znaczenie dla oceny wątpliwości prawnych wokół krucjaty, jaką profesor podjęła wobec tych umów, zwłaszcza w ostatnim czasie.

Legalność

Profesor Łętowska kategorycznie stwierdza, że banki złamały obowiązujące prawo w momencie zawierania umów, a polskie sądy przez lata to tolerowały. To mocne słowa. Gdyby były prawdą, to można postawić pytanie, gdzie były – zwłaszcza w latach 2003-2008, kiedy lwia część tych umów została zawarta – władze państwowe, prawnicy i sędziowie zaciągający te kredyty, organy państwa odpowiedzialne za przestrzeganie prawa w Polsce oraz instytucje chroniące interesy konsumentów? Może warto przypomnieć, że w czasie publicznej debaty ówczesny prezes tego samego UOKiK, który dziś „stoi murem za frankowiczami", wtedy twierdził, że takie ograniczenie naruszałoby podstawowe interesy konsumentów. W tym też czasie organizacje i fora konsumenckie protestowały przeciw pomysłom takiego ograniczenia pod hasłem „pozwólcie nam ryzykować". Warto też przypomnieć, że w 2006 roku klub parlamentarny rządzącej wówczas (a także obecnie) partii wzywał do niepodejmowania działań ograniczających swobodę kredytobiorców w wyborze waluty kredytu, ostrzegając, iż może to prowadzić do zmniejszenia liczby budowanych mieszkań. A zatem o tym, że takie kredyty są udzielane, jak wyglądają i co zawierają umowy kredytowe, wiedziały wszystkie organy państwa, w tym odpowiedzialne za ochronę konsumentów i nadzór nad bankami. W czasie kiedy udzielano tych kredytów, były one całkowicie zgodne z prawem, zdecydowanie preferowane przez kredytobiorców i cieszyły się – przynajmniej werbalnym – wsparciem organów państwowych. Co więcej, z biegiem czasu pojawiały się regulacje ustawowe, które doregulowywały postanowienia tych umów, jak np. tzw. ustawa „antyspreadowa" z 2011 r., która umożliwiała kredytobiorcom spłatę kredytów bezpośrednio w walucie, do której były indeksowane/denominowane. Czy doprawdy mamy przyjąć, że państwo uchwalało ustawy odnoszące się do niezgodnych z prawem kredytów? Pamiętajmy przy tym, że są to umowy o najdłuższej perspektywie obowiązania w polskich stosunkach zobowiązaniowych i są umowami nazwanymi, opisanymi w prawie bankowym.

Warto w tym miejscu też „odczarować" zarzut abuzywności. To nie jest tak, że w momencie zawierania umowy dane postanowienie było zakazane, a bank świadomie je stosował. Tzw. abuzywność jest stwierdzana często dopiero po latach obowiązywania umów w oparciu o zawsze budzące wątpliwości i wysoce ocenne kryterium „rażącego naruszenia interesu konsumenta".

„Abuzywność"

Pogląd o „nielegalności" podbudowany jest twierdzeniami o rzekomym ukrywaniu przez banki rzeczywistego ryzyka transakcji oraz rzekomym wprowadzaniem konsumenta w błąd klauzulami abuzywnymi. Oba te zarzuty są całkowicie niesłuszne. Banki uprzedzały kredytobiorców o ryzyku walutowym, a nawet były do tego zobowiązane rekomendacją „S" wydaną przez nadzór bankowy. W dokumentacji kredytowej banku, którym od ponad dziesięciu lat kieruje, znajdują się oświadczenia klientów o tym, że bank w pierwszej kolejności przedstawił im ofertę kredytu w polskim złotym oraz że mieli pełną świadomość ryzyka niekorzystnej zmiany kursu waluty, powodującej wzrost comiesięcznych rat oraz całego zadłużenia.

O naturze ryzyka walutowego informowały wydawane w latach 2006 i 2007 kilkudziesięciostronnicowe „Informatory Fundacji na Rzecz Kredytu Hipotecznego dla kredytobiorców" pt. „Ryzyko stopy procentowej i ryzyko walutowe". Wskazywano w nich m.in.: „Podejmując decyzje o zaciągnięciu kredytu walutowego, należy pamiętać, że projekcja przyszłych wartości stopy procentowej i kształtowania się kursów walutowych oparta jest o dane z przeszłości. (...) Nie oczekujmy, że doradca kredytowy czy pracownik banku wiążąco przedstawi symulacje obciążenia kredytowego w przyszłości, z uwzględnieniem zmian kursu i oprocentowania. Odpowiedzialność za decyzję i ryzyko kredytu ponosi kredytobiorca".

Jest przy tym oczywiste, że nikt nie był w stanie przewidzieć skali zmiany kursu franka szwajcarskiego względem złotego. Sugerowanie, że pracownicy banków mogli to przewidzieć lub wręcz wiedzieli, że nastąpi tak istotna deprecjacja złotego, jest całkowicie pozbawione sensu i może jedynie świadczyć o braku znajomości mechanizmów funkcjonowania ekonomii rynkowej. Absurdalność tego argumentu wzmacnia fakt, że według znanych mi szacunków około 7 proc. portfela tych kredytów zaciągnęli pracownicy sektora finansowego, w tym znaczna część kadrowych pracowników banków.

Jak wiadomo kwintesencją problemu i punktem zaczepienia roszczeń frankowiczów jest fakt, że umowy kredytowe przewidywały, iż przeliczenia frankowo-złotowe – zarówno przy wypłacie kredytu, jak i ustalaniu wysokości rat kapitałowo-odsetkowych – będą dokonywane w oparciu o kursy kupna i sprzedaży określane w publikowanych przez banki tabelach kursowych. Ten fakt zaczął być jednak kwestionowany nie od momentu zawarcia umów, ale dopiero wtedy, gdy złoty zaczął się osłabiać względem franka i w konsekwencji zaczął następować wzrost złotowej równowartości umownego zobowiązania frankowego.

Wcześniej, przed wrześniem 2008 roku, kiedy złoty względem franka przez długi okres się umacniał i z każdym miesiącem złotowa równowartość zobowiązania frankowego malała, przeliczenia dokonywane przy użyciu bankowych tabel kursowych nikomu nie przeszkadzały. Można w tym miejscu zadać przewrotne pytanie: czy temat „frankowy" istniałby dzisiaj, gdyby kurs franka wynosił na przykład 1,5 zł (ten poziom według niektórych wskaźników makroekonomicznych można próbować uzasadnić)? Czy w takim przypadku frankowicze domagaliby się wstecznych rozliczeń po kursie z dnia zawarcia umowy np. 2,40 zł? Czy wtedy podnoszony byłby zarzut, że banki stosują własne tabele kursowe? Oczywiście, że nie! Temat abuzywności zastosowania tabel kursowych by nie istniał, a frankowicze uważaliby, że zrobili „interes życia", zawierając takie umowy. Kwestionowanie stosowania bankowych tabel kursowych, czyli umownej „klauzuli kursowej", jest zatem obecnie zastępczym wytrychem, przy pomocy którego dąży się do wyeliminowania podstawowej dla tych umów klauzuli indeksacyjnej, będącej istotą tych sankcjonowanych w prawie bankowym umów.

O instrumentalnym traktowaniu argumentu abuzywności bankowych tabel kursowych najlepiej świadczy wypowiedź prof. Łętowskiej, stanowiąca polemikę z tezami wywiadu prof. Belki, zamieszczona w internecie 6 kwietnia. Pisze w nim wprost: „gdyby rzeczywiście problem abuzywności umów frankowych i stwierdzenia tej abuzywności sprowadzał się do klauzuli +że banki ustalą kurs wymiany na podstawie tabeli kursów podawanych przez bank centralny+ to M. Belka miałby pełną rację twierdząc, że +pojęcie klauzuli abuzywnej jest nadużywane+. Abuzywne jest tu jednak co innego. Zatajono przed klientelą to, co było oczywiste dla banków: że kurs PLN/CHF musi się zmienić w czasie długoterminowej umowy kredytowej. Abuzywnością było wykreowanie iluzji: że chodzi o umowę bezpieczną, w stabilnym, niskooprocentowanym franku szwajcarskim. Iluzja nie stworzyła się sama: wytworzyły ją banki, a był to element długofalowej strategii biznesowej. Abuzywne zatem były te wszelkie klauzule umowy, które – pojedynczo lub tworząc wspólny mechanizm – służyły kamuflażowi tego, co kryło się za ową iluzją. A tu mogły być rozmaite, brane oddzielnie całkiem niewinne postanowienia, jak choćby o kursie z oficjalnej tabeli. Przecież tabela odzwierciedlała rzeczywistość kursową, a problemem było, że ona ukształtowała się w sposób ekstraordynaryjny, nieprzewidywalny wedle +normalnych+ kryteriów. W dalszej części, przechodząc do kwestii ukarania banków, prof. Łętowska pisze, że chodzi „o zastosowanie sankcji, przewidzianej w prawie UE za udawanie przez banki (...), że informują o ryzyku walutowym, podczas, gdy w rzeczywistości kunsztownie je ukrywały".

Przytoczone stwierdzenia potwierdzają, że tzw. abuzywność tabel kursowych jest jedynie pretekstem do uchylenia się od skutków umowy wynikających ze zmiany kursu PLN/CHF. O tym, że banki informowały o ryzyku kursowym (co mogą potwierdzić dokumentami podpisanymi przez klientów), oraz o tym, że nie sposób było przewidzieć skali deprecjacji złotego, już pisałem. Zwracam przy tym uwagę, że żaden sąd ani trybunał jak dotąd nie orzekł, że „abuzywne były wszelkie klauzule umowy", ani też nie unieważnił żadnej umowy, podając za formalny powód zmianę kursu walutowego. Jak już pisałem, skala deprecjacji złotego względem franka nie była możliwa do przewidzenia. Tak samo nie wiemy obecnie, jaki będzie za kilka lat poziom inflacji w Polsce i stóp procentowych na złotym. Czy jeśli na skutek niekorzystnego splotu okoliczności stopy procentowe przekroczą na przykład 10 proc., co spowoduje znaczące zwiększenie rat kapitałowo-odsetkowych, to należy spodziewać się postulatów uznania tych umów za abuzywne i ich unieważnienia, gdyż nie uprzedzono klientów o możliwości aż tak znacznego wzrostu oprocentowania? Idąc tokiem rozumowania przedstawionym przez prof. Łętowską, należy chyba udzielić odpowiedzi twierdzącej. Fakt, że takie rozumowanie prowadzi do zniszczenia stosunków kredytowo-zobowiązaniowych, jak rozumiem nie ma dla niej istotnego znaczenia.

Nie mogę zgodzić się ze stwierdzeniem prof. Łętowskiej, że kolejne pytania prejudycjalne wyjaśniły, jakie klauzule są w kredycie niedozwolone („Rzeczpospolita", 24 marca). Proces zakwestionowania „klauzuli kursowej" i uznania jej za abuzywną dokonywał się stopniowo i nie był autorstwa TSUE, który do dzisiaj nie wypowiedział się w tej sprawie. Początkowo były to orzeczenia dotyczące indywidualnych umów poszczególnych kredytobiorców, wydawane przez sądy powszechne. Stopniowo następowało upowszechnienie tego myślenia, aż do stanu, w którym w opinii społecznej uważa się, że praktycznie każda umowa frankowa zawierająca „klauzulę kursową" może być uznana za nieważną. A zatem – głównie pod wpływem rosnącego kursu franka szwajcarskiego wobec złotego – coś, co początkowo było indywidualnym rozstrzygnięciem (swego rodzaju „zniszczeniem płaszcza w pralni", o czym pisze profe.) stało się powszechnym roszczeniem (niech wszystkie pralnie oddadzą pieniądze za wszystkie prane płaszcze przez ostatnich 20 lat – gdyby rozwinąć powyższy przykład). Mamy więc do czynienia z sytuacją, w której zakwestionowania kluczowej klauzuli umów frankowych, a mianowicie klauzuli odwołującej się do kursów banku, próbuje się dokonywać w oparciu o orzeczenia wydane po zawarciu tych umów. Są to poza wszystkim orzeczenia o wysoce wątpliwej podstawie ekonomicznej. Stosowanie przez banki własnych, zmienianych wielokrotnie w ciągu dnia tabel kursowych (które są jedynie odzwierciedleniem dynamiki rynkowej) jest powszechną praktyką bankową na całym świecie. Były i są to kursy wynikające z bieżących, ciągle zmieniających się notowań rynkowych, uwzględniające koszty sprzedaży bądź zakupu tych walut w danym momencie. Jak każda czynność wykonywana przez komercyjne przedsiębiorstwa, tak i ta zawiera marżę, która także uwzględnia rynkowe standardy i warunki stwarzane przez konkurencję. Są one generalnie zbliżone do kursów ogłaszanych przez banki centralne. Niewielkie odchylenia wynikają głównie stąd, że są częściej zmieniane (wielokrotnie w ciągu dnia, aby uwzględniać bieżącą sytuację) i służą do rozliczania faktycznie zawieranych transakcji, podczas gdy kursy banków centralnych służą głównie do celów rachunkowo-księgowych. Fakt, że stosowanie kursów tabelowych przez banki jest normalną, powszechną i rynkową praktyką, znajduje potwierdzenie w licznych wypowiedziach autorytetów ekonomicznych, w tym prezesa NBP prof. Adama Glapińskiego, a także w przywoływanym wywiadzie prof. Belki, który stwierdza, że ustalanie przez banki kursów wymiany na podstawie tabeli kursów podawanych przez bank centralny jest rzeczą powszechną. „A z jakichś powodów są orzeczenia sądów, które ten fakt uznają za przyczynę abuzywności. Bezsens" („Dziennik Gazeta Prawna", 2 kwietnia). W pełni z tą konstatacją się zgadzam. Uważam też, że podstawowym tematem, jaki powinien znaleźć się na wokandzie Sądu Najwyższego, powinna być odpowiedź na pytanie, czy stosowanie przez banki własnych tabel kursowych do przeliczeń wynikających z umów o kredyty mieszkaniowe waloryzowane kursem walut obcych w ogóle może być uznane za niedozwolone, a zwłaszcza prowadzić do unieważniania tych umów.

Tu wrócę do wątku austriackiego. Otóż w lutym br. austriacki Sąd Najwyższy opublikował uzasadnienie do wyroku, który wprost odpowiada na wątpliwość dotyczącą abuzywności klauzuli walutowej umów frankowych. Sąd ten odrzuca łatwość, z jaką duża część polskich prawników, w tym prof. Łętowska, wywodzi nieważność miliona umów.

W uzasadnieniu tego wyroku czytamy: „bank miał pełną swobodę samodzielnego określania kursu sprzedaży waluty" oraz że „taka czynność nie stanowi niezgodnej z prawem praktyki biznesowej". Nie wchodząc w szczegóły odnoszące się do specyfiki produktu oferowanego przez austriacki bank, Sąd Najwyższy tego kraju wyraźnie potwierdził, że sam mechanizm stosowania własnych kursów przez bank do rozliczeń z klientami nie jest abuzywny. Sąd ten nie abstrahuje – jak wiele osób i instytucji w Polsce – od realiów gospodarczych i praktyki rynkowej. Ten wyrok spowoduje niebawem konieczność powrotu do dyskusji o mechanizmie ustalania kursu przeliczeniowego walut – traktowanego dziś jako podstawowy zarzut, mający prowadzić do unieważniania umów kredytowych. Bankowe środowisko będzie o to zabiegało.

Proporcjonalność

Jedną z fundamentalnych zasad prawa i poczucia sprawiedliwości była od zawsze proporcjonalność kary w stosunku do winy. Wprawdzie nie zgadzam się osobiście z poglądem, że banki są „winne", ale nawet gdyby uznać, że zdarzały się sytuacje (mogły się zdarzyć przed 2011 r.), w których marże banków z tytułu kupna lub sprzedaży walut były zbyt wysokie, to maksymalna skala tych domniemanych „zawyżeń" nie przekraczała 2-3 proc. kwoty udzielanych kredytów. Na taką mniej więcej wielkość wskazywały obliczenia, jakie kilka lat temu były wykonywane w związku z prezydenckim projektem tak zwanej ustawy „spreadowej".

Aby unaocznić skalę problemu, spójrzmy na niego z perspektywy makro. Należności bilansowe banków z tytułu kredytów frankowych wynoszą około 100 mld zł, możemy zatem mówić o domniemanym „zawyżeniu" o około 3 mld zł (w stosunku do kwot pierwotnie wypłaconych, o kwocie około dwukrotnie wyższej). Z drugiej strony, według szacunków, skala potencjalnych kosztów dla banków w zależności od stanowiska Sądu Najwyższego w odniesieniu do rozpatrywanych pytań, waha się od 34 mld do 234 mld zł. Nawet jeśli prawo UE wskazuje na potrzebę „dotkliwości sankcji", to jej skala jest absurdalnie wysoka. Po raz drugi przytoczę wypowiedź prof. Belki ze wspomnianego wywiadu: „nawet jeśli uznamy, że marża jest za wysoka, to niekorzyść dla kredytobiorców jest w sumie nieznacząca. Natomiast wnioski, które z tego się wyciąga, że cała umowa jest nieważna, są niepoważne".

Sprawiedliwość

Jednym z najciekawszych sformułowań w artykule prof. Łętowskiej jest stwierdzenie: „nie chodzi o jakiekolwiek >>odszkodowania<<, tylko o przekształcenie treści zobowiązania kredytowego" („Rzeczpospolita", 24 marca). W mojej ocenie prof. Łętowska używa sformułowania, które ma usankcjonowane i „niewinne" znaczenie, w sposób niezgodny z jego desygnatem. Powiedzmy sobie wprost – jeśli to, co miałoby się wydarzyć według postulatu prof. Łętowskiej, nazwiemy przekształceniem zobowiązania, to jest to przekształcenie polegające na gigantycznej redystrybucji majątku. Zobowiązania frankowiczów miałyby zostać „przekształcone" w ten sposób, że zasili ich kwota pomiędzy 34 mld a 234 mld zł, a zatem potencjalnie równowartość około 10 proc. rocznego PKB Polski. Te 10 proc. miałoby trafić do około 2 proc. obywateli, którzy w jej efekcie otrzymaliby za darmo lub po istotnie obniżonej wartości mieszkania, a w niektórych przypadkach po kilka mieszkań.

Oczywiście z punktu widzenia ogólnospołecznego nie byłoby to za darmo. Wiadomo też, że nie skończy się na tym, iż koszt poniosą wyłącznie właściciele kilku banków. Konsekwencje poniesie całe społeczeństwo. Wszyscy zrzucimy się na te – w skrajnej wersji 10 proc. PKB, aby przekazać je dwóm procentom „zwycięzców". Jeżeli ktoś uważa to za słuszne i sprawiedliwe, to z całą pewnością inaczej rozumie te pojęcia niż ja.

Niejako odnosząc się do tej kwestii pisze prof. Łetowska, że w ramach mającej jakoby miejsce ofensywy medialnej eksploatuje się m.in. „argument ekonomiczno-zdroworozsądkowy: to, co robi (inspirowane przez TSUE) orzecznictwo przyjazne dla frankowiczów, jest oczywistym absurdem ekonomicznym: na tych warunkach nikt nie udzieliłby kredytu. To zresztą szczera prawda". Nie mam pewności, czy „szczera prawda" dotyczyć ma wyłącznie tego, że na tych warunkach nikt nie udzieliłby kredytu, czy też odnosi się do treści całego poprzedzającego zdania, a więc, że orzecznictwo to jest absurdem ekonomicznym. Jeśli zachodzi o ten drugi przypadek, to jest to w zasadzie jedyne stwierdzenie w artykule prof. Łętowskiej, z którym się zgadzam.

Jestem realistą i biorąc pod uwagę charakter pytań sformułowanych wobec Izby Cywilnej Sądu Najwyższego – a zwłaszcza wobec braku wśród nich zasadniczego (na które pośrednio odpowiedzi udzielił Sąd Najwyższy Austrii) – nie sądzę, że ten „frankowy kontredans", nawet po uchwale Sądu Najwyższego, będziemy mieli za sobą. Niemniej jako przedstawiciel środowiska bankowego liczę na to, że prawo w Polsce zachowa cechy przewidywalności i będzie honorowało stabilność stosunków zobowiązaniowych, a organizujące obrót gospodarczy i konsumencki zasady nie zostaną podporządkowane grupowemu interesowi frankowiczów i reprezentujących ich kancelarii prawnych. Liczę na to, że przy rozstrzyganiu tych zagadnień, zarówno w przestrzeni sądowej, jak również regulacyjnej, będą brane pod uwagę: ugruntowane praktyki rynkowe i logika rynku, jak również aspekty związane z zasadnością roszczeń, proporcjonalnością domniemanych naruszeń i uzasadnionej nimi rekompensaty, a także kwestie skali problemu z makroekonomicznego punktu widzenia oraz sprawiedliwości społecznej.

Nie da się oderwać interpretacji prawnych i orzeczeń sądowych od istoty zjawisk gospodarczych, dynamiki i w jakimś stopniu determinizmu rynku. Dążenie niektórych środowisk do tego, by przy pomocy wyszukanych interpretacji prawniczych podważyć zasadność użycia cen rynkowych i zakwestionować istotę wieloletnich umów zobowiązaniowych jest w swojej istocie niezwykle niebezpieczne. Potwierdza to też konieczność bardziej systematycznego dialogu między prawnikami, ekonomistami i sektorem rynkowym, bo skala nieporozumień jest zastraszająca.

Cezary Stypułkowski jest prezesem mBanku i doktorem prawa.

W ostatnich sześciu latach wielokrotnie wypowiadałem się publicznie na temat kredytów mieszkaniowych waloryzowanych kursem walut obcych, zwanych najczęściej w uproszczeniu kredytami frankowymi. Jako bankowiec z ponad 30-letnim stażem mam oczywiście wyrazisty, subiektywny pogląd na tę kwestię i zdecydowanie przeciwstawiam się poglądom i działaniom faworyzującym tak zwanych frankowiczów kosztem banków, złotowiczów i całej reszty społeczeństwa. Głoszę je jako osoba od ponad 10 lat kierująca mBankiem, który, jak wiadomo, posiada znaczący portfel tych kredytów. Zaznaczam przy tym, że moje stanowisko nie wynika bynajmniej z chęci obrony podejmowanych przez mnie decyzji, gdyż w latach, kiedy w Polsce udzielano tych kredytów, pracowałem za granicą. Z tym tematem zostałem skonfrontowany dopiero po podjęciu pracy w mBanku.

Pozostało 96% artykułu
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację