Jak bumerang wraca konflikt między lekarzami rezydentami a rządem. Dwa lata temu zakończył się on podpisaniem porozumienia. Nie zostało ono jednak w pełni zrealizowane. Lekarze nie zamierzają odpuścić. I na 2020 r. zapowiadają akcję „jakiej jeszcze nie było". Oczywiście jeśli rząd się z nimi nie dogada. Brzmi to, trzeba przyznać, groźnie.
Rząd też nie zasypia gruszek w popiele. Przygotował ustawę pozwalającą na łatwy i szybki „import" lekarzy z zagranicy – np. z Ukrainy. Jest już ona na takim etapie prac, że można ją w każdej chwili skierować do Sejmu i piorunem uchwalić. Założenia ustawy wydają się być sensowne. Można ściągać specjalistów z innych krajów, jeśli to poprawi ogólną kondycję systemu ochrony zdrowia. Powinno to być jednak rozwiązanie ratunkowe! Używane tylko w sytuacjach bez wyjścia, gdy krajowe zasoby zostaną wyczerpane. Nie może zaś służyć do walki z własną „kadrą narodową". Prowadzić do jej zastąpienia przez gości z zagranicy.
Informacje o proteście oraz o ustawie świadczą o tym, że obie strony szykują się do konfliktu. Może w nim dojść do wymiany druzgoczących ciosów. Oczywiście ofiarami w pierwszym rzędzie będziemy my wszyscy, czyli pacjenci.
Naszej przyszłości nie sprzyja też sposób, w jaki rząd realizuje program dochodzenia do nakładów na zdrowie w wysokości 6 proc. PKB. Prawdą jest, że wszyscy – pacjenci, pracownicy służby zdrowia, lecznice – czekali na to od dawna. Spodziewali się, że wreszcie zamiast pustych deklaracji pojawią się realne pieniądze.
Rząd szybko jednak wylał na głowy kubeł zimnej wody. Ogłosił, że będzie owszem liczyć 6 proc., ale... od wysokości PKB podanego przez GUS. Takiego mniej więcej sprzed około dwóch lat, bo tyle trwają jego wyliczenia. Z reguły niższego niż ten aktualny, szacowany wstępnie. Kwota pieniędzy na zdrowie realnie więc nie wzrośnie. Rezydenci i pacjenci poczuli się oszukani.