Dwie sceny są szczególnie ważne w „Strasznym dworze" w Operze Narodowej. Pierwsza to prolog, sugestywnie rozpoczęty obrazem „Cud nad Wisłą" Jerzego Kossaka. Rozgrywa się w koszarach, w których żołnierze po zwycięskiej wojnie 1920 r. szykują się do powrotu do domów.
I scena druga na finał: w biało-czerwonej kolorystyce, z żywiołowym, żartobliwym mazurem w świetnej choreografii Emila Wesołowskiego. Beztroską zabawę reżyser przerwał na kilka sekund dramatycznym wtrętem, przypominającym, że nasza niepodległość nie trwała wiecznie. Tak było w epoce, którą przedstawił Moniuszko w „Strasznym dworze", ale również w II RP pokazanej przez Pountneya.
Sprawdził się pomysł rozegrania akcji w latach 20. poprzedniego stulecia. Przeniesienie w czasie nie umniejsza treści patriotycznych, ale czyni „Straszny dwór" bardziej atrakcyjnym dla współczesnego, zwłaszcza młodego, widza. On łatwiej może się utożsamić z żołnierzem 1920 roku niż z kontuszową szlachtą.
Zaletą koncepcji brytyjskiego reżysera jest też to, że daje lekcję patriotyzmu w tonie nienapuszonym i bez martyrologii, który ostatnio dodają do „Strasznego dworu" nasi inscenizatorzy (Laco Adamik we Wrocławiu czy Krystyna Janda w Łodzi). Pountney uwierzył, że Moniuszko skomponował autentyczną komedię.
To zatem, co dzieje się między pierwszym a ostatnim obrazem, ma dobre tempo, a charaktery i sytuacje zostały z wdziękiem wyostrzone. Pountney odszedł od realizmu polskiego dworku, a w zamian wymyślił zabawę żywymi obrazami inspirowanymi XVIII-wiecznym malarstwem, co wzmacnia komizm opery.