Dziewięć. Tyle metrów miało mieszkanie (mieszkanie?), w którym żyła młoda rodzina z dwojgiem dzieci, nie licząc kota. Wykorzystany był każdy skrawek powierzchni, każdy centymetr ściany. Toaleta – na korytarzu. Taki lokal komunalny widziałam kilkanaście lat temu w Warszawie. Udręczona rodzina czekała na przydział większego mieszkania.
Piekło to przeludnienie, brak samotności, niedostatek przestrzeni – takie słowa padają w „Jawie i mrzonce" Antoniego Słonimskiego.
Tymczasem współczesne mieszkania zaczynają się odchudzać. Deweloperzy wprowadzają do oferty lokale coraz mniejsze i mniejsze.
13-metrowe powierzchnie mają być idealne na start dla wchodzących w dorosłe życie ludzi. Są też, jak zapewniają firmy, świetną inwestycją. Dzisiejsze mikrolokale oczywiście w niczym nie przypominają tamtej komunalnej nędznej noclegowni. Są luksusowo wykończone i wyposażone. Powstają w centrach miast, żeby lokator, z założenia singiel, miał blisko do śródmiejskich rozrywek. Dach nad głową jest mu potrzebny w zasadzie tylko do spania, bo prowadzi intensywne życie poza domem. Tak małych mieszkań zgodnie z prawem budować nie wolno, więc deweloperzy mieszkaniami ich nie nazywają. Jest to rodzaj pokoi hotelowych.