– Brak specjalizacji czy fakt, że nie jestem rezydentem, w niczym mi nie przeszkadza. Jedyną przeszkodą są wymagania NFZ – choć w szpitalu pracuję jak każdy lekarz, niektóre dokumenty musi podbić ordynator oddziału – mówi Kosikowski, który chce rozpocząć specjalizację z onkologii, ale jeszcze nie teraz. Najpierw chce odłożyć trochę pieniędzy.
W roczniku Kosikowskiego rozpoczęcie specjalizacji odroczyło kilka osób. W roczniku jego żony takich osób było już kilkanaście. Zrobiły to świadomie.
– Nie oszukujmy się – na wolnym rynku można zarobić dwa-trzy razy tyle, co na rezydenturze. W tych samych godzinach i bez dyżurów – mówi Jakub Kosikowski.
Na rezydenturze, nawet po podwyżkach (700 zł miesięcznie w dziedzinach deficytowych, tj. psychiatrii dziecięcej czy patomorfologii i 600 zł w dziedzinach zwykłych, np. w dermatologii) i z bonem patriotycznym, po trzech latach pracy można maksymalnie zarobić 4–6 tys. zł brutto. Z dyżurami 1000 zł więcej.
– A robiąc sobie trzyletnią przerwę przed rozpoczęciem specjalizacji, da się oszczędzić np. na wkład własny na mieszkanie i zabezpieczyć się na kilka lat rezydentury, gdy trudno coś zaplanować. Na specjalizacji z chorób wewnętrznych z trzech pierwszych lat w macierzystym szpitalu spędza się 74 tygodnie. Reszta to krótkie staże na innych oddziałach, często w innym mieście. Przy takim planie zajęć trudno wziąć dodatkowe godziny w przychodni – tłumaczy Jakub Kosikowski.
Zgodnie z danymi Naczelnej Izby Lekarskiej, lekarzy bez specjalizacji, nie licząc stażystów, jest 51,5 tys., z czego ok. 18 tys. stanowią rezydenci, czyli lekarze w trakcie szkolenia specjalizacyjnego. Wśród pozostałych 33,5 tys. połowę stanowią dentyści, a wśród lekarzy ogólnych są również ci z pierwszym stopniem specjalizacji, którzy w czasach, gdy obowiązywał system dwustopniowy, nie zdążyli zrobić tzw. "dwójki". Zgodnie z prawem Unii Europejskiej, „jedynka" nie jest specjalizacją, więc choć wcześniej pracowali jako ginekolodzy czy chirurdzy, dziś uznawani są za lekarzy bez specjalizacji.