Szczególnie parlamentarzyści Porozumienia Jarosława Gowina, które jest koalicjantem PiS w ramach Zjednoczonej Prawicy. To wybór między dwoma niewiadomymi. Jedną jest kryzys konstytucyjny związany z niemożnością przeprowadzenia wyborów 10 maja, na kiedy zostały rozpisane przez marszałka Sejmu. Drugą jest głęboki kryzys polityczny, w sytuacji gdyby doszło do wyborów korespondencyjnych, które – zgodnie z przyjętymi przez Sejm na początku kwietnia rozwiązaniami – nie spełniają wymogów wolnych i demokratycznych wyborów, o czym zresztą powiedział wprost powołany przez PiS przewodniczący Państwowej Komisji Wyborczej. Oba rozwiązania są złe, ale to ostatnie wydaje się najgorsze – może prowadzić do najgłębszych perturbacji politycznych po 1989 roku.

Dlatego do ostatniej chwili będą trwały próby przeciągania na swoją stronę przez PiS posłów Porozumienia, przekupienia ich stanowiskami lub obietnicami innych korzyści. Na razie wysiłki PiS nie przyniosły oczekiwanych rezultatów. Podczas spotkania Gowina z Jarosławem Kaczyńskim nie dokonał się przełom, może być raczej ono odczytywane jako sygnał, że prezes PiS nie jest zadowolony z zabiegów swoich wysłanników. Zresztą wtorkowa konferencja, na której wystąpiło trzech działaczy Porozumienia, z których tylko jeden jest posłem, apelujących do Gowina o to, by był lojalny wobec PiS, była raczej przejawem bezradności w podkupywaniu Gowinowi posłów niż manifestacją siły.

Ale oprócz marchewki PiS stosuje też i kij. Jest nim groźba przyspieszonych wyborów, gdyby ustawa o głosowaniu korespondencyjnym upadła. Ale i to raczej akt desperacji. Nie tak łatwo jednak skrócić kadencję Sejmu. Być może więc jest to apel nie tyle pod adresem posłów Porozumienia, ile właśnie opozycji. Przyspieszone wybory byłyby bardzo na rękę ludowcom, którzy dzięki dobrej kampanii Władysława Kosiniaka-Kamysza mogliby nawet podwoić swój stan posiadania w Sejmie. W podobnej sytuacji jest Konfederacja, która w ostatnich miesiącach złapała wiatr w żagle. Wcześniejsze wybory nie opłacają się jednak PO. Największa partia opozycyjna nie ma powodu pomagać PiS-owi, któremu grozi zamęt. Bardziej opłaca się jej czekać, aż PiS zacznie płacić cenę za chaos, a także konsekwencje gospodarczego kryzysu. Największym ryzykiem wcześniejsze wybory byłyby dziś dla Lewicy. I być może to jej posłowie byli prawdziwym adresatem groźby Kaczyńskiego.