Artur Bartkiewicz: Rzecz o służbie zdrowia, czyli prezesowi do sztambucha

PiS nie ma zamiaru likwidować czy zakazywać prywatnej służby zdrowia, ale fundamentem ma być służba publiczna – zadeklarował prezes Jarosław Kaczyński. To miłe z jego strony, sęk w tym, że ową publiczną służbę zdrowia od prywatnej aż tak wiele nie różni.

Aktualizacja: 29.09.2019 12:21 Publikacja: 29.09.2019 12:18

Artur Bartkiewicz: Rzecz o służbie zdrowia, czyli prezesowi do sztambucha

Foto: Fotorzepa, Radek Pasterski

Kiedy prezes mówi o „publicznie dostępnej” i „publicznej” służbie zdrowia, która – „nie może być sferą eksploatacji” i „kolejnego źródła budowy fortun” przed oczyma staje nam obraz krwawych kapitalistów z prywatnych lecznic wyciskających z biednych pacjentów ostatnią złotówkę, podczas gdy w szpitalach publicznych czekają mili i bezinteresowni społecznicy gotowi 48 godzin na dobę leczyć Polaków za darmo. Wizja tyleż piękna, co nieprawdziwa.

Po pierwsze i najważniejsze: publiczna służba zdrowia dokładnie tak samo jak prywatna jest opłacana przez tych, którzy z niej korzystają. I, inaczej niż prywatna, jest opłacana również przez tych, którzy z niej nie korzystają. W 2020 roku do budżetu NFZ ma trafić ze składek zdrowotnych, odprowadzanych obowiązkowo przez każdego pracującego Polaka, ok. 93 mld złotych. W praktyce oznacza to, że każdy Polak – wliczając w to dzieci – płaci rocznie na, jak niektórzy błędnie uważają – darmową, służbę zdrowia niemal 2500 złotych. Jeśli od liczby wszystkich Polaków odejmiemy dzieci – wówczas miesięcznie każdy dorosły Polak płaci średnio na publiczną służbę zdrowia ok. 260 złotych. I robi to niezależnie od tego, czy leczy się w publicznych placówkach, czy korzysta z dodatkowego ubezpieczenia prywatnego. To solidarnościowy wymiar tej składki – płaci ją każdy, kto może, by było z czego pokryć leczenie tych, którzy składek jeszcze nie odprowadzają – np. dzieci. I to jest najpoważniejsza różnica między służbą zdrowia prywatną a publiczną.

Innymi słowy pod względem finansowania, wbrew pozorom, prywatnej i publicznej służby zdrowia nie różni tak wiele: i tu, i tam za usługi płacą pacjenci, najczęściej w formie ubezpieczenia (przy czym w przypadku prywatnej służby zdrowia są to ubezpieczenia dobrowolne). Druga różnica jest taka, że jeśli prywatny dostawca usług medycznych źle skalkuluje stosunek przychodów do kosztów leczenia – wówczas zbankrutuje i będzie musiał zamknąć działalność. Gdy błąd popełni publiczna placówka – rząd powiększy udział obywateli w finansowaniu służby zdrowia dorzucając pieniądze z budżetu – czyli niejako „doliczając” koszty funkcjonowania publicznej służby zdrowia do innych niż składka zdrowotna danin płaconych przez obywateli.

Jeśli natomiast chodzi o pracowników prywatnej czy publicznej służby zdrowia to motywacje jakie stoją za podejmowaniem przez nich pracy są zapewne w większości przypadków takie same, jak w przypadku każdego innego pracownika: za wymagającą wysokich kwalifikacji pracę chcą oni adekwatnej płacy. W efekcie jeszcze kilka lat sprawiania, by publiczna służba zdrowia była „sferą wolną od eksploatacji” i Polacy zamiast publicznej służby zdrowia będą musieli oprzeć się na poradach dr Google’a, bo ta garstka idealistów po sześcioletnich studiach i latach zdobywania specjalizacji gardzących dobrami materialnymi z pewnością nie wystarczy do zapewnienia ochrony zdrowia blisko 40 mln Polaków.

Zamiast więc wypowiadać się o prywatnej służbie zdrowia jako „dodatku”, który – łaskawie – nie zostanie zlikwidowany, należałoby zastanowić się, czy nie wykorzystać jej bardziej w zapewnieniu dostępu do służby zdrowia wszystkim Polakom? Skoro dyrektorzy placówek prywatnych radzą sobie w warunkach rynkowych – może spróbować skierować do nich szerszy strumień pacjentów. Może zamiast kolejnych programów z plusem wprowadzić bon zdrowotny, który każdy mógłby wykorzystać na uzupełniające ubezpieczenie zdrowotne u prywatnego świadczeniodawcy? 20 mld złotych jakie rząd przeznaczył na rozszerzenie programu 500plus pozwoliłoby skierować do prywatnych świadczeniodawców po 500 złotych na leczenie każdego Polaka rocznie. Mało, ale to mógłby być jakiś początek.

Ale żeby wykonać taki krok trzeba byłoby odważnie przyznać, że służba zdrowia ani nie jest darmowa, ani nie jest obszarem bezgranicznego idealizmu lekarzy czy pielęgniarek – i jeśli chcemy mieć ją na wyższym poziomie musimy wybrać: albo kolejne plus w kieszeni, albo łatwiejszy dostęp do lekarza. Na odważnego, który to powie będąc u steru rządów czekamy już 30 lat – a słowa Kaczyńskiego wskazują, że jeszcze trochę poczekamy.

Kiedy prezes mówi o „publicznie dostępnej” i „publicznej” służbie zdrowia, która – „nie może być sferą eksploatacji” i „kolejnego źródła budowy fortun” przed oczyma staje nam obraz krwawych kapitalistów z prywatnych lecznic wyciskających z biednych pacjentów ostatnią złotówkę, podczas gdy w szpitalach publicznych czekają mili i bezinteresowni społecznicy gotowi 48 godzin na dobę leczyć Polaków za darmo. Wizja tyleż piękna, co nieprawdziwa.

Pozostało 90% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Polityka
Koniec epoki Leszka Millera. Nie znajdzie się na listach do europarlamentu
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Polityka
Polexit. Bryłka: Zagłosowałabym za wyjściem Polski z UE
Polityka
"To nie jest prawda". Bosak odpowiada na zarzut ambasadora Izraela
Polityka
Wybory samorządowe 2024. Kto wygra w Krakowie? Nowy sondaż wskazuje na rolę wyborców PiS
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Polityka
Małgorzata Wassermann poparła pośrednio kandydata PO w Krakowie