Carles Puigdemont wreszcie dał za wygraną. Były przewodniczący katalońskiego rządu regionalnego (Generalitat), który schronił się w Belgii przed hiszpańskim wymiarem sprawiedliwości, zrezygnował z ubiegania się o kolejną kadencję. Sąd Najwyższy w Madrycie już kilka tygodni temu uznał, że tej funkcji nie może sprawować osoba, na której ciąży zarzut zdrady stanu i która mogłaby wypełniać swoje funkcji tylko zza granicy.

Jednak Puigdemont wskazał na swojego następcę przebywającego od jesieni w więzieniu Jordi Sancheza, szefa Katalońskiego Zgromadzenia Narodowego (ANC), który organizował w Barcelonie wiele manifestacji niepodległościowych. Z definicji on także nie może objąć swojej funkcji.

W wyłonionym 21 grudnia ub.r. parlamencie regionalnym większość mandatów (choć nie głosów) uzyskały trzy partie niepodległościowe: konserwatywna Junts X Cat Puigdemomonta, Lewica Republikańska również osadzonego w więzieniu Oriola Junquerasa oraz lewackie CUP. Żaden inny układ nie jest więc w stanie powołać nowego rządu.

Premier Mariano Rajoy liczył, że najpóźniej w marcu będzie mógł oddać władzom w Barcelonie ich wcześniejsze uprawnienia. Zostały odebrane na podstawie art. 155 hiszpańskiej konstytucji, po tym jak parlament kataloński wbrew prawu ogłosił niepodległość prowincji.

Ale z tej rozgrywki to Madryt zdaje się wychodzić zwycięsko. Jak podaje Centrum Badania Opinii Publicznej (CEO) samej Generalitat, od października poparcie dla niepodległości spadło. Jest za nią już tylko 40,8 proc. Katalończyków, 8 pkt proc. mniej niż w chwili deklaracji. Dlatego kolejne wcześniejsze wybory nie byłyby złym rozwiązaniem dla Rajoya.