Ameryka pokochała Marilyn, bo była jej nieodrodnym dzieckiem. Uosabiała marzenie o karierze Kopciuszka. Lata 50. były w Stanach ważnym czasem – wciąż panowała euforia związana ze zwycięstwem w II wojnie i boomem ekonomicznym, ale i narastał strach przed wojną nuklearną, trwały paranoiczne prześladowania ludzi podejrzanych przez komisję McCarthy'ego o komunizm.
Marilyn patrzyła na mężczyzn spod przymrużonych powiek i budziła w nich erotyczne pragnienia. A jednocześnie nie burzyła niczego, w co Amerykanie wierzyli. W każdym filmie lądowała na końcu z jakimś przystojnym farmerem na cichej wsi lub oczarowywała milionera i budowała domowe ciepełko. Jej europejska odpowiedniczka Brigitte Bardot z seksu i miłości uczyniła wartość samą w sobie, dla Marilyn to był sposób na zdobycie męża na ekranie. Była uwodzicielska i pociągająca, a przy tym na swój sposób czysta, nienaruszająca schematów szczęścia.
W życiu nie było tak różowo. Marilyn Monroe to kłębek neuroz i niespełnień. Cierpiała na dysleksję, próbowała ukryć jąkanie, walczyła z wysypkami, miała dolegliwe bóle menstruacyjne i powracające, przewlekłe zapalenia jelita grubego. Męczyły ją depresje i bezsenność, bywały miesiące, gdy sesje z psychoterapeutą odbywała codziennie. W młodości przeszła kilkanaście skrobanek i potem, gdy bardzo chciała zostać matką, nie mogła zajść w ciążę. Po pierwszym nieudanym małżeństwie miała dwóch kolejnych mężów – basebalistę Joego DiMaggio i pisarza Arthura Millera, a także niezliczone romanse, m. in. z Frankiem Sinatrą, Elią Kazanem, Marlonem Brando, a wreszcie z braćmi Kennedy. Żadnego z nich nie potrafiła zatrzymać przy sobie na dłużej.
Miała też niezaspokojone ambicje. Dzięki Millerowi weszła w intelektualne środowisko nowojorskie, studiowała aktorstwo, chciała grać ambitne role. Zadziwiła krytyków kreacją w „Przystanku autobusowym", ale Hollywood chciał ją widzieć taką, jaką ją stworzyli Henry Hathaway w „Niagarze", Howard Hawks w „Mężczyźni wolą blondynki", Jean Negulesco w „Jak poślubić milionera" czy Otto Preminger w „Rzece bez powrotu". Szefowie studiów potrzebowali jej jako blondynki, która każdemu mężczyźnie obiecuje raj, partnerki Jacka Lemmona i Tony'ego Curtisa w „Pół żartem, pół serio" Billy'ego Wildera.
Co jednak miała w sobie, że ciągle jest symbolem seksu? Nie pasuje przecież do obowiązujących standardów piękna. Blondynka z farbowanymi, niemodnie pofalowanymi włosami, ładna, ale o rysach dość pospolitych. Duże piersi, pełne biodra, kobiece kształty, wszystko – jak na współczesne normy – zdecydowanie zbyt pulchne. Gdzie jej tam do Ani Rubik, Gisele Bundchen czy Natalii Vodianowej.
Żadna z wielkich gwiazd kina nie obroniła się tak jak ona. Zaradne cnotki z początku wieku w stylu Mary Pickford czy Lillian Gish mają jedynie wartość archiwalną. Mae West w latach 30. przełamywała wzorce niewinności, była wyrachowana i rozwiązła, a kto o niej pamięta? Chłodne i zdystansowane do rzeczywistości Europejki – Greta Garbo i Marlena Dietrich – uczyły Amerykanów, że miłość może być wartością samą w sobie, a nie biznesem prowadzącym do małżeńskiego kontraktu. Dziś nikt do nich nie wzdycha. Vivien Leigh zagrała w przeboju wszech czasów „Przeminęło z wiatrem" kobietę silną, dążącą konsekwentnie do celu. Rita Hayworth potrafiła tak zdejmować długą rękawiczkę, jakby robiła striptiz, a Jane Russel w okresie wojennego poluzowania obyczajów epatowała biustem. I co? Ogląda się je jedynie na seansach w Iluzjonie.