Włochy, małe miasteczko Volterra. To tutaj mieszka Maria Linde, polska poetka, laureatka nagrody Nobla. Wolna dusza, lubiąca prowokować. Żona, matka, babcia, która wdaje się w bliską relację z młodszym od niej egipskim imigrantem prowadzącym knajpę w porcie nad morzem, a potem, przyjmując od miasta nagrodę, wygłasza przemówienie, które bulwersuje wszystkich mieszkańców.

„Słodki koniec dnia” jest filmem, który każdy widz może odczytać inaczej. Można w nim dostrzec opowieść o Europie. Sytej i zamożnej. O ludziach, którzy jeżdżą na dobre wakacje, czasem łożą na charytatywne cele, żeby zabić swoje sumienie, ale przecież coś po drodze zgubili. Może dawne elity? Dawne wartości? To również film o Europie, która odczuwa lęk przed „obcym”. O Europie, w której narasta strach przed emigrantami i uchodźcami. W filmie Borcucha emigrantem jest młody Egipcjanin, ale również polska Noblistka, która z niepokojem obserwuje coraz większą codzienną agresję. Ow niepokój jest tym większy, że Linde ma żydowskie korzenie - nosi w sobie ślady Holocaustu, wspomnienie roku 1968, stan wojenny, po którym wyjechała z kraju. Wie, czym pachnie i do czego prowadzi nienawiść.

A kolejną warstwą „Słodkiego końca dnia” jest opowieść o starzejącej się kobiecie, która wciąż chce intensywnie żyć i czuć. Ma w sobie młodzieńczy wigor i błysk w oku. Niezależność poglądów i wolność.

Film Jacka Borcucha, choć niełatwy, zmusza do refleksji. A przede wszystkim zachwyca kreacją Krystyny Jandy. Jej poetka ma siwe włosy, a jednocześnie wielką witalność. Kompletną niezgodę na starość, na niegodziwość, na nienawiść. Wielka rola i choćby dla niej trzeba ten film obejrzeć. A swoją drogą, jak to możliwe, że Janda nie dostała w czasie ostatniego festiwalu w Gdyni nagrody za najlepszą pierwszoplanową rolę kobiecą?!