Włochy, małe miasteczko Volterra. To tutaj mieszka Maria Linde, polska poetka, laureatka nagrody Nobla. Wolna dusza, lubiąca prowokować. Żona, matka, babcia, która wdaje się w bliską relację z młodszym od niej egipskim imigrantem prowadzącym knajpę w porcie nad morzem, a potem, przyjmując od miasta nagrodę, wygłasza przemówienie, które bulwersuje wszystkich mieszkańców.
„Słodki koniec dnia” jest filmem, który każdy widz może odczytać inaczej. Można w nim dostrzec opowieść o Europie. Sytej i zamożnej. O ludziach, którzy jeżdżą na dobre wakacje, czasem łożą na charytatywne cele, żeby zabić swoje sumienie, ale przecież coś po drodze zgubili. Może dawne elity? Dawne wartości? To również film o Europie, która odczuwa lęk przed „obcym”. O Europie, w której narasta strach przed emigrantami i uchodźcami. W filmie Borcucha emigrantem jest młody Egipcjanin, ale również polska Noblistka, która z niepokojem obserwuje coraz większą codzienną agresję. Ow niepokój jest tym większy, że Linde ma żydowskie korzenie - nosi w sobie ślady Holocaustu, wspomnienie roku 1968, stan wojenny, po którym wyjechała z kraju. Wie, czym pachnie i do czego prowadzi nienawiść.