Potwierdzenie wszystkich najgorszych stereotypów o Śląsku i Ślązakach, poczucie humoru importowane z Nadrenii Północnej- -Westfalii, lekkość i polot kilofa. „Święta wojna", zabawne perypetie Bercika, Andzi i ich przyjaciela Warszawioka, którymi raczyła Polaków kilkanaście lat temu TVP. Boże, jakie to było złe. A on siedział spokojnie. Ani się nie śmiał, ani nie oburzał. Dopiero kilka lat po jego śmierci dowiedziałem się, że dziadek włączał wtedy telewizor tylko po to, żeby posłuchać śląskiego. Większość tych, z którymi miał o czym w tym języku rozmawiać, już nie żyła. Jedynymi znajdującymi się w pobliżu mówiącymi po śląsku ludźmi byli bohaterowie rozpisanej na ponad 100 odcinków obrazy dla godności i rozumu człowieka.

To był pierwszy obraz, jaki stanął mi przed oczami, kiedy usłyszałem o śmierci Kazimierza Kutza. Może trochę dlatego, że z moim dziadkiem chodził w liceum do jednej klasy. Ale raczej chyba dlatego, że „Świętą wojnę" i takie filmy, jak „Sól ziemi czarnej", „Paciorki jednego różańca" i „Perła w koronie" (przy okazji, czy ktoś w polskim kinie miał większy dryg do tytułów niż Kutz?), dzieli coś głębszego niż artystyczna przepaść. W tamtych obrazach, niewykluczone, że pierwszy i ostatni raz, Śląsk naprawdę mówił. Jasne, zagłuszały go momentami szumy propagandy i trzaski cepelii, ale pomiędzy nimi znajdowało się tyle czysto brzmiących zdań, że naprawdę nie ma na co narzekać.

Zdań złożonych z obrazów, słów z emocji, treści z klimatu. Bo nie tylko postaci tych filmów mówiły po śląsku. To samo robiły krajobrazy, potrawy, spojrzenia i gesty. Rytuały, które nie tyle wyznaczały rytm płynącego czasu, ile były zawsze czymś codzienność przekraczającym. Czysty (intensywny i nieskażony) erotyzm sceny, w której żona myje nogi górnikowi po powrocie z kopalni. Baśnie zbudowane na dosłowności i konkretach. Nikt inny nie potrafił tak pięknie tęsknić i jeść jak bohaterowie Kutza.

W „Soli ziemi czarnej" Olgierd Łukaszewicz odbija z rąk Niemców (trwa właśnie I powstanie śląskie) punkt obserwacyjny ulokowany przy granicy z Polską. A potem następuje kilkuminutowa definicja śląskości. Najlepsza, z jaką się spotkałem. Łukaszewicz patrzy przez lunetę na Polskę, która jest i blisko, i jednocześnie bardzo daleko. Wtedy, stamtąd, wygląda ona nieskończenie piękniej niż w rzeczywistości. Bo śląskość – i o tym opowiadały filmy Kutza – jest przede wszystkim tęsknotą. Tyle że tęsknotą zbyt dumną, żeby się do niej przyznać. Niemcom można zazdrościć (słodszej czekolady, szybszych autostrad, skuteczniejszych środków chemicznych), ale tęsknić można tylko za Polską. Zawodzi, zdradza, oszukuje, ale tym bardziej się jej pragnie. I nigdy, w żadnych innych oczach, nie jest bardziej pociągająca niż z tego bliskiego oddalenia. Śmieszny akcent i kopalnie? Nie, czułość twardych dłoni.

Ani polska Katalonia, ani ukryta opcja niemiecka. Ale też nie region jak wiele innych. To, co udawało się tyle razy pokazać Kutzowi, nie zostało jeszcze opowiedziane. Tłumaczenie Śląska na język polityki, gry sił i interesów wypadało zawsze bardzo blado. Także w wykonaniu samego reżysera, nie tylko związanego z Platformą Obywatelską, ale i sympatyzującego z Ruchem Autonomii Śląska. Gubiło się w nim to co najważniejsze. Nie da się opowiedzieć Śląska resentymentem i urażoną dumą. Wytłumaczyć tego świata tylko negatywnymi kategoriami. Mówić o zdradzie i nie wspominać o miłości. O osamotnieniu, ale już nie o tęsknocie. Bo może jest i tak, że o tym w ogóle nie da się mówić. Że śląski (nieważne, język czy gwara) jest mową uczuć i obrazów, ale już nie słów. ©?