Pierwsza i najważniejsza rzecz, która jest pewna, to, że Ameryka – tak jak wiele innych krajów zachodnich, w tym również Polska – jest podzielona niemal dokładnie na połowę. Nie ma już jednego narodu, są dwa plemiona. Dwa plemiona, które coraz bardziej nienawidzą się i sobą pogardzają. Tak mocno, że po raz pierwszy od 150 lat realna staje się wręcz wizja fizycznej przemocy. Tyle że tym razem linia podziału nie biegnie wzdłuż linii północ–południe, raczej przebiega po obrzeżach rozrzuconych po całym kraju wielkich miast wraz z ich zamożnymi przedmieściami. Mieszkańcy wielkich miast są w większości liberalni, dobrze im się powodzi, radośnie korzystają z owoców rewolucji technologicznej, globalizacji i imigracji. Uwielbiają bezawaryjne japońskie samochody, niedrogą chińską i koreańską elektronikę, pracowitą meksykańską pomoc domową i tanich pracowników sektora usług. I uważają, że dzięki takim firmom jak Apple, Microsoft, Facebook i Google Ameryka jest dziś co najmniej tak samo wielka, jak była w czasach dominacji Forda, Chryslera i General Motors.

Z kolei mieszkańcy pozostałej części kraju (jak mawiają Amerykanie: „na zewnątrz obwodnicy" wielkich miast) są rozgoryczeni i wściekli. Importowane towary w sklepach oznaczają dla nich tylko wspomnienie po miejscach pracy, które kiedyś były w amerykańskim przemyśle, a dziś są w Chinach i Meksyku. Imigranci są złodziejami, którzy najpierw ukradli ich miejsca pracy, a teraz handlują na ulicach narkotykami. Wykształciuchy z wielkich miast, razem ze swoimi Google'ami i Apple'ami, to kombinatorzy i cwaniacy. Ciężka praca uczciwych i pobożnych ludzi, na której wyrosła kiedyś wielkość Ameryki, dziś jest w pogardzie. Trzeba więc to wszystko zmienić i znów uczynić Amerykę wielką.

Do tego dochodzi kilka innych pewnych rzeczy. To, że amerykańska demokracja, stanowiąca od końca wojny wzór dla świata zachodniego, znalazła się w głębokim kryzysie (którego symbolem są groźby Trumpa, że jeśli przegra wybory, to wezwie swoich zwolenników do nieuznawania ich wyniku). To, że negatywne emocje i instynktowne poczucie niezasłużonej krzywdy odgrywają przy dzisiejszych wyborach znacznie większą rolę niż zdrowy rozsądek (Francis Fukuyama nazywa to „polityką urazy"). To, że podzielona Ameryka, niezależnie od tego, kto wygra wybory, wcale nie zbliży się do nowej wielkości – ale raczej zrobi kolejny wielki krok w stronę chaosu i utraty światowego przywództwa.

Na problemy, z którymi mierzy się dziś społeczeństwo amerykańskie (i inne społeczeństwa krajów zachodnich), nie ma dziś prostej recepty. Nie odbuduje się milionów miejsc pracy w amerykańskich fabrykach, bo nawet jeśli te fabryki powstaną, będą je obsługiwać roboty. Zmian w globalnym układzie sił gospodarczych nie odwróci się przez narzucenie karnych ceł na towary z Chin. I nie uda się zbudować muru tak wysokiego, by skutecznie powstrzymać napływ do USA poszukujących lepszego życia Latynosów.

Ameryka nie potrzebuje dziś chirurga, który uleczy ją ze wszystkich chorób jedną cudowną operacją. Potrzebuje spokojnego lekarza, który pozszywa podziały i wyleczy rany, odbuduje zaufanie we własne siły, pomoże dostosować się do zmian. Wygląda jednak na to, że na stanowisku naczelnego lekarza narodu Amerykanie nadal będą mieli wakat.