Niemal mimochodem (i to raczej jako wymyślona na końcu wisienka na torcie obietnic, a nie ustalona od początku filozofia działania) rzucone zostało stwierdzenie fundamentalne: celem działań jest (podobno) budowa „polskiej wersji państwa dobrobytu". Państwo dobrobytu? Brzmi świetnie. Wszystkim Polakom natychmiast kojarzy się to z irlandzką pensją minimalną, francuskimi świadczeniami społecznymi, niemiecką służbą zdrowia i skandynawską edukacją publiczną. Aż dziw, że nikt nie wpadł na to wcześniej: gdybyśmy już w roku 1990 zadekretowali państwo dobrobytu, a nie opowiadali jakieś bzdury o konieczności budowy sprawnej gospodarki, już dawno przegonilibyśmy Niemców.Czy jednak państwo dobrobytu można zadekretować?

I tak, i nie. W roku 1942 liberalny ekonomista lord Beveridge opracował plan reform fundamentalnie zmieniających Wielką Brytanię. Umęczonemu wojną społeczeństwu obiecano, że gdy tylko nadejdzie zwycięstwo, zmieni się model funkcjonowania brytyjskiej gospodarki. Bogaci zapłacą znacznie wyższe podatki, które posłużą sfinansowaniu poprawy życia uboższych. Wprowadzona zostanie sprawna publiczna służba zdrowia, rozbudowany system emerytalny, ubezpieczenie od bezrobocia, powszechnie dostępna edukacja. I wszystko to zrealizowano, choć biznes narzekał, że doprowadziło to do silnego spadku dynamiki gospodarczej kraju, w roku 1950 dwukrotnie zamożniejszego od Niemiec i Francji, a 20 lat później już od nich uboższego.

Niemcy Konrada Adenauera poszły nieco inną drogą, budując państwo dobrobytu głównie w oparciu o pełne zatrudnienie i negocjowany między pracodawcami a pracownikami wzrost płac. Silna rozbudowa świadczeń socjalnych nastąpiła dopiero za rządów socjaldemokratów w latach 70. I tam też się to udało, nawet lepiej niż w Wielkiej Brytanii.

Kiedy więc w 1981 r. do władzy w ubogiej Grecji doszedł socjalista Andreas Papandreu, uznał budowę państwa dobrobytu za znakomite narzędzie rozwoju gospodarki. Wydatki rządowe, głównie na programy socjalne, zwiększono w pięć lat o równowartość 10 proc. PKB, nie podwyższając podatków. Doprowadziło to najpierw do pojawienia się ogromnego deficytu budżetowego i zadłużenia (choć na początku rządów Papandreu stan budżetu był dobry), potem do wzrostu inflacji i deficytu handlowego, spadku oszczędności i inwestycji, a w konsekwencji do wyhamowania wzrostu produkcji. PKB na głowę mieszkańca Grecji, który w 1980 r. stanowił 65 proc. poziomu niemieckiego, po dekadzie powolnego rozwoju spadł do 60 proc. Dziś, po kolejnych kryzysach, jest to już tylko 55 proc., podczas gdy w Polsce 57 proc. Dlaczego to, co tak dobrze udało się w Niemczech, nie wyszło w Grecji?

Bo w Niemczech rozumiano, że państwa dobrobytu nie wystarczy po prostu zadekretować. Jeśli ma powstać i się utrzymać, musi stać za nim rozwinięta gospodarka. Jeśli rządzący wiedzą, w jaki sposób doprowadzić do wzrostu inwestycji i wydajności pracy, mogą na tej podstawie zbudować szczodre państwo dobrobytu. Ale koń pociągowy musi być przed wozem, a nie za nim. Bo to nie wóz ciągnie konia, ale odwrotnie.