Obiecać więcej, niż obieca PiS. Obiecać za wszelką cenę, bo inaczej dostaniemy łomot straszniejszy niż w nieszczęsnym 2015 r. Przecież wtedy Jarosław Kaczyński nie miał żadnego programu prócz święconej wody i kasy dla rodzin. Przecież nie ogłaszał, że zamierza zniszczyć sądownictwo i resztki służby cywilnej, zrobić czołowego kłamczucha III RP szefem publicznej telewizji, a Misiewicza wzorem dla swoich janczarów. Siedział cicho, trzymał pod butem Antoniego i innych krzykaczy, stroił bogoojczyźniane miny – na obelgi przyszedł czas po wyborczym zwycięstwie. Bierzmy wzór z jego przebiegłości: podlizujmy się ludziom przy każdej okazji, ale trzymajmy mordy w kuble jak pisiory, kiedy czają się do bliskich już konfitur. Swoje zrobimy po zwycięstwie!

Właśnie mija 38 lat od czasu, gdy strajkujący robotnicy Wybrzeża – stopniowo, zakład za zakładem – popierali słynnych 21 postulatów wywieszonych na stoczniowej bramie i przyłączali się do strajku, który odmienił Polskę nie mniej niż zbrojne powstania narodowe. Najważniejsze były żądania polityczne i wolnościowe, które musiały budzić przerażenie każdego ówczesnego „realisty": wolne związki zawodowe, wypuszczenie więźniów politycznych, poluźnienie cenzury, ujawnienie prawdy o stanie gospodarki. A przecież dopiero parę dni wcześniej Stocznia Gdańska wywalczyła całość żądań swojej załogi – przede wszystkim godziwe podwyżki. Jakże ludzie pójdą za mirażem wolności, kiedy obiecano im tak wiele? No i właśnie hurmem poszli za wolnością, którą postawili wyżej niż obiecany im chleb z kiełbasą. Historyczny rok 1989 jest dzieckiem historycznego roku 1980.

Nie sami stoczniowcy wymyślili tę listę, podsunęli im miraż wolności nieliczni wtedy opozycjoniści. Dlatego przypuszczenie, że dzisiejsi Polacy pójdą za magikiem obiecującym więcej smacznych gruszek na wierzbie, jest nie tylko małoduszne. Jest nie tylko obelgą straszniejszą niż „gorszy sort" Kaczyńskiego. Jest próbą cofnięcia nas do czasów przedsierpniowego „robola". Nie jesteśmy „opozycją totalną". Jesteśmy opozycją demokratyczną!