Film „Rocketman" o Eltonie Johnie, serial Netflixa „What/If", musical „Kinky Boots" – wszystkie produkty popkulturalne, z którymi miałem ostatnio do czynienia, mają mniej lub bardziej ukryte przesłanie. Hollywoodzka produkcja kończy się obrazkiem szczęśliwego gejowskiego małżeństwa z dwójką dzieci (urodzonych zresztą przez surogatkę), w telewizyjnym serialu prawdziwym happy endem jest ślub brata bohaterki i jego partnera, w spektaklu opowiadającym o drag queen w finałowej piosence słyszymy: „możesz być, kim chcesz" (w kontekście wyboru tożsamości płciowej).

Dodajmy, że w dwóch przypadkach na trzy w zasadzie nie ma powodów, by wątek „szczęśliwej homoseksualnej rodziny" w ogóle się znalazł w opowieści, a jednak go tam umieszczono. Zresztą jeśli przyjrzeć się pod tym kątem współczesnym hollywoodzkim czy serialowym produkcjom, to właściwie wszędzie pojawia się wątek mniejszości seksualnych. Człowiek zaczyna się już spodziewać, że nawet w opowieści o katastrofie elektrowni atomowej w Czarnobylu będzie jakiś motyw gejowski.

Ale mówiąc już zupełnie serio, pytanie, czy popkultura jest dziś narzędziem rewolucji obyczajowej, samo się w tym kontekście nasuwa. Oczywiście istnieje też możliwość, że produkty popkulturowe są tylko odbiciem zachodzących na naszych oczach przemian. Zresztą niewykluczone, że mamy do czynienia z systemem naczyń połączonych, tzn. rewolucja się dokonuje, a popkulturalne korporacje udzielają jej wsparcia. Potwierdza to choćby wojna, jaką amerykańskiemu stanowi Georgia wytoczyły Netflix i Disney, kiedy lokalne władze postanowiły zaostrzyć prawo antyaborcyjne. Giganci rozrywki zagrozili wtedy wycofaniem swoich produkcji z terenów podlegających lokalnym władzom i wszystko wskazuje na to, że wygrają tę bitwę.

Żebyśmy się dobrze zrozumieli. Nikt rozsądny nie mówi, by wątki mniejszości seksualnych likwidować. Problem w tym, że mamy do czynienia z zaburzeniem wszelkich proporcji. Nieustanna ekranowa obecność jednopłciowych małżeństw (których w społeczeństwie jest dosłownie promil) ma nas przekonać, że rodzina złożona z dwóch panów czy pań oraz ich dzieci jest zupełnie normalna. Otóż nie jest, wbrew temu, co próbują nam udowodnić amerykańscy scenarzyści. Gdyby była, społeczeństwa od stuleci rozwijałyby się właśnie w ten sposób.

Autor jest zastępcą dyrektora Programu III Polskiego Radia