Przedwyborcze wiece, jakie zwoływał Małopolski Komitet Obywatelski – którego członkiem byłem – nie gromadziły tłumów. Efemeryczna gazeta „Głos Wyborczy Solidarności", którą redagowałem, ledwie się rozchodziła. Ale ludzie wiedzieli, co zrobić przy urnach, więc rozmiar zwycięstwa zaskoczył samych zwycięzców. Także w Krakowie. Tak dzieje się historia w dniach, potem uznawanych za epokowe.

Ale prawie 40 proc., nie uczestnicząc w wyborach, uznało, że ma w nosie demokrację i nie sprzeciwia się komunie, bo da się z nią żyć całkiem bezpiecznie i wygodnie. I tak już zostało.

Może dlatego poniektórzy, co spóźnili się na tamtą okoliczność albo nie palili się do tamtej pracy, powiadają dzisiaj, że to komuniści porozumieli się ze swoimi agentami, wystawiając do wiatru prostomyślny, ale zawsze wierny naród. Tak również dzieje się historia, bo zawsze ktoś zaśpi, a potem uważa, że jego pierś lepiej nadaje się pod medale.

Czy w ogóle mam prawo głosić, że epokowy przełom nastąpił w Polsce, że nasze działanie – choć bardziej braliśmy się do niego z poczucia obowiązku niż z entuzjazmu – rozbudzi entuzjazm innych zniewolonych narodów? Czy w ogóle mam prawo głosić cokolwiek, jeśli dzisiejsza władza przemilcza wydarzenia sprzed 30 lat, jeśli Europa uważa, że ważniejsze było zburzenie muru berlińskiego albo otwarcie przez komunistyczny jeszcze rząd węgierski bezpiecznego przejścia przez żelazną kurtynę dla Niemców z NRD? Jeśli dzisiejsza Solidarność nie jest solidarna z tamtą Solidarnością, a gadanie o 30-leciu pozostawia opozycji? Ale każdy wielki przewrót ma swoją Bastylię, której zburzenie otwiera drogę przemian; chociaż wielu się to nie podoba, to Bastylia runęła 4 czerwca.

Każde pokolenie Polaków ma swoją wojnę i swoje powstanie. Moje było szczęśliwsze, bo walczyło tylko na wojnie jaruzelskiej, a nasze powstanie było jedynym w polskich dziejach niezbrojnym, lecz zwycięskim. Dziękuję więc Bogu za łaskę, a moim współczesnym za mądrość.