Wszyscy poważni kandydaci deklarują swoją gorącą miłość do Europy (choć w przypadku PiS mamy chyba do czynienia z miłością nieco perwersyjną, rodzącą skojarzenia z relacjami masochostycznymi).
Jeśli już w sporach pojawia się banan, to nie w osławionej (choć mitycznej) roli straszaka przed wszechwładną brukselską biurokracją, ale jako kontrowersyjny (dla niektórych) eksponat w Muzeum Narodowym.
I tylko jeden gospodarczy temat odgrywa swoją niezastąpioną rolę narzędzia zażartej politycznej walki. Euro. Dla jego zwolenników: niezbędne uzupełnienie członkostwa Polski w Unii, warunek stabilności gospodarczej i utrzymania siły politycznej naszego kraju w Europie. Dla przeciwników: samo zło, za pomocą którego szatan („istny Niemiec, sztuczka kusa", jak pisał Mickiewicz) chce – zapewne przez zawiść – zmienić coraz bogatszych i szczęśliwszych Polaków w cierpiących nędzę niewolników.
Polacy boją się euro. Większość ludzi uważa, że jego wprowadzenie spowoduje znaczny wzrost cen, a politycy utwierdzają ich w tym przekonaniu, grożąc, że po wejściu do strefy euro ceny szybko „wzrosną do poziomu niemieckiego".
Obawy mają pewne podstawy. Wielu Europejczyków twierdzi, że w wyniku wprowadzenia euro ceny w ich krajach silnie wzrosły. Niemcy lubią mówić o „podwojeniu cen". Włosi narzekają że cena filiżanki cappuccino, która przed zmianą waluty wynosiła 1500 lirów (czyli 0,77 euro), po zmianie waluty wzrosła do 1 euro, czyli o 30 proc. więcej. W rzeczywistości wzrost cen nastąpił, ale w skali wielokrotnie niższej (w Niemczech ceny wzrosły przeciętnie o 1,1 proc., we Włoszech o 2,2 proc.). Ludzie mocno to odczuli, bo wzrosły ceny towarów kupowanych często i za gotówkę – natomiast nie zmienił się rachunek płacony za koszyk zakupów w supermarkecie. W lepiej przygotowanych krajach naszego regionu, które wprowadziły euro później, wzrostu cen udało się niemal całkiem uniknąć (na Słowacji ceny wzrosły o 0,4 proc., w Estonii 2,9 proc., na Łotwie 0,4 proc., a na Litwie ceny spadły o 1,2 proc.).