Mało co obrazuje tę polską przypadłość lepiej niż reakcje, jakie wywołuje u nas szeroko rozumiana sprawa Nawalnego.

Człowiek dojrzały potrafi uzgadniać porywy serca z wynikami spokojnych kalkulacji. Wyrównuje temperaturę uczuć chłodem rozumu. Dopuszcza do siebie oba te głosy i na ich podstawie podejmuje decyzję. W polskiej polityce zagranicznej – na wszystkich kierunkach, ale wschodnim zwłaszcza – brakuje tego właśnie balansu. Idealistyczne deklaracje o wspieraniu demokracji i konieczności ochrony praw człowieka są zawieszone w strategicznej próżni.

Każdemu, kto – jak Aleksiej Nawalny – został niesłusznie zesłany do kolonii karnej, należą się współczucie i wyrazy wsparcia. Ale nie jest on jedynie osobą prywatną, co do której możemy żywić wyłącznie uczucie. Stał się także podmiotem gry o przyszłość Rosji i również w tych kategoriach musimy o nim myśleć.

Z wypowiedzi i wywiadów udzielanych przez Nawalnego, również polskiej prasie, wyłania się, owszem, przeciwnik systemu Putina, ale bynajmniej nie rosyjskiego imperializmu. Człowiek, którego rosnąca popularność w żadnej mierze nie zwiastuje samoograniczenia ambicji naszego wschodniego sąsiada. A rosyjski nacjonalizm o sympatycznej twarzy blogera i działacza społecznego może się dla nas okazać jeszcze bardziej niebezpieczny niż ten, który firmuje cyniczny uśmiech podstarzałego kagiebisty. Z kimś w rodzaju Nawalnego Zachód dogadywałby się bowiem dużo chętniej i łatwiej. Nie potrzebowałby przecież realnych zmian w Rosji, wystarczyłby pretekst – odpowiednia dawka potiomkinowskiej odnowy. W przymykaniu zerkającego na wschód oka nasi zachodni sojusznicy mają przecież wprawę.

To nie panosząca się tam korupcja, na walce z którą zbudował swoją popularność Nawalny, jest zagrożeniem dla naszej racji stanu. Jest nim ponowne dostawienie rosyjskiego krzesła do stolika, przy którym decyduje się o przyszłości europejskiego kontynentu. Wznosząc gromkie okrzyki wsparcia dla opozycjonisty, warto mieć ten fakt na uwadze.