W Gdańsku, kolebce Solidarności i mateczniku Platformy, w czasie rządów PiS-u prędzej czy później do konfliktu o ECS dojść musiało. Ale, tak dla porządku, chciałbym przypomnieć, że to nie jest pierwsza awantura wokół tej instytucji. Wkrótce po jej powołaniu, w 30-lecie podpisania Porozumień Sierpniowych, do przygotowania koncertu zaangażowano gwiazdę światowego teatru Roberta Wilsona. Skończyło się imprezą na poziomie wiejskiego festynu i dymisją (w bardzo nieprzyjemnej atmosferze) pierwszego dyrektora Europejskiego Centrum Solidarności o. Macieja Zięby.

Dziś większość mediów informuje, że zły rząd zabrał ECS-owi pieniądze, a dobrzy internauci, którzy nie lubią złego rządu, zrobili zbiórkę i teraz wszystko będzie jak należy. Choć są i takie media, które uważają, że to rząd jest dobry, a internautów omamili źli ludzie. Nie chcę zajmować stanowiska wobec tego sporu. Zastanawiam się tylko nad przeznaczeniem tych pieniędzy. Poza festiwalem „Solidarity of Arts" nie potrafię wskazać przedsięwzięcia ECS, które by wyszło poza trójmiejskie opłotki, a i ów festiwal nie jest raczej imprezą o światowym znaczeniu. Trudno się oprzeć wrażeniu, że Europejskie Centrum Solidarności, które miało w założeniach prezentować dziedzictwo Solidarności nie tylko w kraju, ale i za granicą, stało się instytucją typowo miejską. Skoncentrowaną na gdańszczanach i turystach. Zupełnie odwrotnie niż takie np. Muzeum Powstania Warszawskiego, które powołano, by działało w skali miasta, a tymczasem instytucja kierowana przez Jana Ołdakowskiego świetnie radzi sobie także w kontekstach międzynarodowych.

To by zaś znaczyło, że ECS nie do końca wypełnia swoją rolę. Nikt mnie nie przekona, że dziedzictwo Solidarności jest już tak dobrze znane światu, że nie musimy go promować. Tymczasem od kilkudziesięciu godzin instytucji działać będzie jeszcze trudniej, bo udział w pracach Europejskiego Centrum swojego imienia zawiesił związek Solidarność.

Autor jest zastępcą dyrektora Programu III Polskiego Radia